Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podlasie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podlasie. Pokaż wszystkie posty

22 stycznia 2015

Brodate i ryczące...





Tylko tu w Sławatyczach nad Bugiem tuż przy białoruskiej granicy, co roku przez trzy ostatnie dni grudnia pojawiają się na ulicach... Brodacze. Odziani w futrzane kożuchy, z twarzami zasłoniętymi przez maski i ogromne brody. Z wielkimi kolorowymi czapami na głowach, potężnymi kijami w rękach i owiniętymi słomą nogami.

Skąd taka tradycja? Informacja ginie gdzieś w mrokach historii. Brodacze byli tu już przed II Wojną Światową. Najstarsi mieszkańcy Sławatycz opowiadają, że ich dziadkowie już za Brodaczy się przebierali. Nawet w czasie niemieckiej okupacji wychodzili na ulice Sławatycz. Choć było to ryzykowne, gdyż Niemcy krzywo patrzyli się na ten zwyczaj.

Wcale bym się nie zdziwił, gdyby historia Brodaczy była znacznie starsza i sięgała wręcz czasów pogańskich. Tak jak na przykład zapalanie lampek na grobach...
Niestety, mimo kilku dni poszukiwań, nie udało się mi dotrzeć do żadnej informacji potwierdzającej czy zaprzeczającej tej tezie. W "Encyklopedii Staropolskiej" Zygmunta Glogera nic nie ma na ten temat. "Słownik Języka Polskiego" Witolda Doroszewskiego nie posiada w ogóle hasła "Brodacze". Jest tylko "brodacz" czyli zarośnięty facet. Wszechwiedzący Google powtarza w kółko kilka informacji dotyczących głównie czasów współczesnych. Jedyne co jest pewne to to, że dziadkowie współczesnych sławatyckich dziadków, już za Brodaczy się przebierali. Czyli w połowie XIX wieku tradycja była znana.

Nieco podobnych przebierańców  możemy jeszcze spotkać pod Krakowem. Też mają wysokie kolorowe czapy i futrzane kożuchy. Nazywają się Pucheroki i pojawiają się wiosną - w Palmową Niedzielę. Tylko, że tam przebierają się dzieci i tradycja wywodzi się ze średniowiecznych kwest krakowskich żaków.

Zapraszam zatem na trzy ostatnie dni roku do Sławatycz na spotkanie z unikalnymi i jedynymi w swoim rodzaju Brodaczami.


Zaczyna się... Brodacze z rykiem wybiegają na ulice. Dzieci piszczą, dziewczyny uciekają...  

Złapanie dziewczyny i wzięcie jej na hocki, czyli podrzucanie na kiju, miało przynosić szczęście. Tak więc wszystkie dziewczyny niby to z krzykiem uciekały ale tak, by za daleko nie odbiec. 
Brodacze zatrzymują przejeżdżające przez Sławatycze samochody. 

Kierowcy muszą się jakoś wykupić.
Szczególnie chętnie zatrzymywanie są samochody na obcych rejestracjach. A jak się trafił raz Warszawiak to... został prawie podniesiony do góry i przestawiony obok.  


Brody robione były kiedyś z lnu. Obecnie o len trudno, więc wykorzystywane są konopie czyli pakuły używane przez hydraulików. Podobno w grudniu w sklepach w całej gminie zaczyna ich brakować. Broda symbolizuje długie życie i wielkie życiowe doświadczenie.  

Maska na twarzy zrobiona jest z malowanej skóry...
... zaś gruby kij ma przypominać o trudach życia w mijającym roku. 

Chwila kulturalnego odpoczynku.

"Kogo by tu wziąć na hocki...?'


 "Teraz my tu rządzimy..."


Na koniec trzeciego dnia, czyli w Sylwestra, słoma tworząca nogawice i buty Brodaczy palona jest na środku głównej ulicy. 

 
A oto jak opisał i sfotografował Brodaczy młody zaklinacz koni, kozi król i gadający z jeżami czyli Krzyś i jego Miś Detektyw:

Brodacze w Sławatyczach czyli zwyczaje noworoczne






30 stycznia 2014

Z traktorem na boćki II




Postanowiłem w tym roku powtórzyć fotografowanie bocianów przy pomocy drobnego rekwizytu... traktora. Zeszłoroczne próby (do obejrzenia tutaj) wypadły całkiem obiecująco. Pojechałem więc do przyjaciół w Sławatyczach w czasie sianokosów. Wsiadłem "na pasażera" do traktora i ruszyliśmy, ścinając gęste nadbużańskie trawy. Po kilku minutach pojawiło się chyba z 8 boćków. Te to mają wywiad i rozpoznanie okolicy. Tak jak pisałem wcześniej, wcelowanie w bociana z kolebiącego się traktora było sporym wyzwaniem.... ale nagle kosiarka się zatkała jakimś upartym wiechciem trawy. Trzeba było zejść i ją oczyścić. I tu... bociany nas zupełnie zlekceważyły. Kiedy trzymałem się blisko traktora, traktowały mnie niemal jak powietrze i podchodziły na kilka metrów! Postanowiłem sprawdzić gdzie leży granica ich tolerancji. Dopiero gdy oddaliłem się o jakieś dziesięć metrów, bociany zwróciły na mnie uwagę. Ale nawet wtedy nie odleciały tylko odsunęły się z wyraźnym niesmakiem na dziobach. Pomysł ze stojącym traktorem powtórzyliśmy jeszcze kilkukrotnie. I za każdym razem przynajmniej kilka bocianów szukało smakołyków nie dalej niż dziesięć metrów ode mnie. Potem usiadłem obok wielkiej beli zeszłorocznego siana, narzuciłem się świeżą pachnąca trawą i czekałem na przejazd traktora z bocianim orszakiem. Taka... defilada przed obiektywem.
Wkrótce bociany się najadły i przestały biegać za traktorem. Przez chwilę postały na łące i powoli zaczęły odlatywać. Chyba nakarmiliśmy do syta wszystkie okoliczne boćki.
W kolejnym roku pewnie znowu wproszę się do Sławatycz na bocianokosy...  dobrze Asiu?





Lądowanie
"Szwedzki stół"
Własnie tłusty pasikonik zniknął w gardzieli... 
Co ja połknąłem? - stał tak przez minutę zastanawiając się - ...  kłaczek?
Ruchy, ruchy panienki... traktor się oddala!
Bociany zupełnie mnie lekceważyły o ile nie oddalałem się od traktora
...narzuciłem się świeżą pachnąca trawą i czekałem na przejazd traktora z... 
...bocianim orszakiem.









05 lipca 2013

Kto rano wstaje temu Bug daje... (3)




Nadbrzeżne lasy łęgowe to najbogatsze siedlisko leśne w Europie. Taki nasz odpowiednik lasów tropikalnych. Można w nich spotkać około 40 % gnieżdżących się u nas ptaków. Do tego ogromne rzesze owadów, całe tłumy ginących coraz bardziej żab (szacuje się, ze w ciągu ostatnich lat wyginęło około 80% żab). Na dodatek wszystko to występuje w największych możliwych zagęszczeniach.
Niestety jest to również jedno z najbardziej zagrożonych europejskich siedlisk. Niegdyś rosły na regularnie zalewanych dolinach rzecznych. Dziś zajmują zaledwie drobny ułamek pierwotnej powierzchni. Uczeni szacują, ze nie jest to nawet 1%! Niewiele brakuje aby lasy łęgowe w ogóle zniknęły z map. Wycinki i regulacja rzek zrobiły swoje. W Polsce można można je spotkać wyłącznie przy nieuregulowanych odcinkach rzek - głównie Wisły i Bugu. I najczęściej zarasta je inwazyjny klon jesionolistny.

Nadbużańskie lasy łęgowe były jednym z najładniejszych jakie widziałem. Przebijały nawet (niestety) nadwiślańskie. Do tego były tak splątane, niedostępne i zapokrzywione, że nawet najtwardsi z wędkarzy tam nie docierali. Czasami czułem się jakbym odkrywał nieznane lądy. Albo był pierwszym człowiekiem w tym miejscu od lat.
Wypracowałem też patent na poruszanie się o świcie przez łęgowe chaszcze. Zakładałem wodery lub wręcz spodniobuty, by rosa nie zmoczyła mnie całkowicie. I przy okazji miałem dobrą ochronę przeciwpokrzywową. Zwykłe kalosze nie zdawały egzaminu. Większość mokrych od rosy roślin, sięgała mi co najmniej do pasa. Po kilkunastu minutach nie dość, że byłem cały mokry, to ściekająca po spodniach woda spływała radośnie do kaloszy...

Inne zdjęcia z uroczyska Trojan:

Kto rano wstaje temu Bug daje

Kto rano wstaje temu Bug daje (2)














03 lipca 2013

Kto rano wstaje temu Bug daje... (2)






Nadbrzeżna trawa, zwisając, potrąca
O swe odbicie zsiwiałą kończyną,
Do której ślimak, pęczniejąc z gorąca, 
Przysklepił muszlę swym ciałem i śliną.

W przerzutnym pląsie, znikliwsza od strzały
Płotka się czasem zasrebrzy na mgnienie
Pod wodą - spojrzyj - prześwieca piach biały
I mchem ruchliwym brodate kamienie.

                  Bolesław Leśmian, ze zbioru "Łąka"




Nadbużańskie uroczysko Trojan jest jednym z moich ulubionych miejsc. Ile razy jestem w parku krajobrazowym "Podlaski Przełom Bugu" staram się tam zajrzeć choć na chwilę.

Inne zdjęcia z Trojana:






Poranek był bardzo mglisty...

...wręcz sprawiał wrażenie, ...

... że słońce nie wyjrzy zza chmurnego nieba.

I wtedy pojawił się pierwszy promień.


A potem... 

było... 

...już tylko...

... lepiej.






06 czerwca 2013

Gdzieś na Podlasiu...





Ciągle obiecuję sobie nie dziwić się niczemu w tym kraju. Wszystko na nic! Regularnie spotykam rzeczy, które powodują, iż staję z otwartą gębą... Tak jak i w tym przypadku. Jadąc na dalekim Podlasiu nieutwardzoną drogą, prowadzącą do przeprawy promowej  przez Bug - trafiłem na polnej drodze na znak! Ba... nawet na ZNAK! Stał sobie i ZAKAZYWAŁ!





Wrażenie było tak niesamowite, nieprawdopodobne wręcz, że z całej siły wdepnęłam na hamulec aż zachrobotałem kołami na piaszczystej drodze. Wokół mnie łąki, dokoła "ni psa z kulawą ni człeka". Gdzieś  w oddali dostrzegłem kilka pasących się krów. I do tego wbity w ziemię ZNAK zakazujący jazdy rowerami. Dopiero po paru chwilach dostrzegłem, stojący niedaleko i ukryty jakby w cieniu znak informujący, że tu można...




Po kolejnych paru chwilach zdołałem się zorientować, iż ktoś po prostu postanowił zrobić śród łąk porządek. Nie może być tak, by samochody i rowery rozbijały się na jednej drodze. Po lewej stronie czterokołowce.. po prawej dwu! Nawet ktoś pracowicie wykopał niewielki rowek, by rowerzysta, nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł rzucić się komuś pod maskę. To, że część rowerowa była zryta kopytkami przez wędrujące na pastwiska krowy to rzecz w sumie drugorzędna.




Ruszyłem spokojnie dalej,i po kilkuset metrach dojechałem do promu. Tam segregacja samochodów i rowerów się skończyła.




Tak wyglądała owa droga od strony promu. Znalezienie drogi rowerowej było nieco trudniejsze bo biegła po porostu po trawie.




W każdym razie widok znaków... przepraszam ZNAKÓW niemal w szczerym polu był... bezcenny. Wiem, czepiam się. Ale w ciągu kilku godzin, jakie spędziłem w tym miejscu szukając innych tematów do fotografowania widziałem... dwa samochody i jeden rower. A było to w szczycie sezonu wakacyjnego w zeszłym roku.






15 marca 2013

Cerkiewka na końcu świata...





Koterka - niewielkie uroczysko niedaleko wsi Tokary tuż przy białoruskiej granicy. Ot... kawałek grzęzawiska ukrytego wśród drzew. A tam...maleńka, zagubiona w lasach niebieska cerkiewka.

Nie byłem w Koterce nigdy, więc goszcząc w Janowie Podlaskim, postanowiłem tam się wybrać. Popatrzyłem na mapę i ruszyłem przed siebie. Droga wyglądała na nieskomplikowaną zrezygnowałem zatem z gepeesa. W końcu w zeszłym stuleciu nie było tego wynalazku a i tak trafiałem wszędzie gdzie chciałem. Dojechałem do Zabuża, przepłynąłem promem do Mielnika. Jakaś kręta droga z tradycyjnym w Polsce minimalnym oznakowaniem, wyprowadziła mnie na szosę prowadzącą prosto do granicy. Jadąc przez piękne lasy, minąłem tabliczkę z napisem Tokary.... i rozglądałem się coraz bardziej zaniepokojony. Czyżbym zabłądził? Minęło już chyba parę kilometrów a znanej mi ze zdjęć cerkiewki nie widać. Wkoło lasy i lasy. Nagle dostrzegłem przed sobą szlaban w poprzek i znaki zakazujące wjazdu, wchodzenia, oddychania i czegoś tam pewnie jeszcze. Dojeżdżałem i zwalniając myślałem, że jednak będę musiał zawrócić, gdy niespodziewanie tuż przed szlabanem dostrzegłem drogę w bok, malutki parking i dalej poszukiwaną przeze mnie cerkiewkę. Wrażenie jest niesamowite. Wysiadam z samochodu. Jestem tu zupełnie sam. Dookoła cisza i jakaś nierealność. Mimo widocznych między drzewami słupów i płotów granicznych mam poczucie oddalenia od świata. Coś gdzieś tam się dzieje, lecą reklamy w telewizji, ktoś poleca margarynę zamiast masła, ktoś produkuje obuwie o kształcie piękniejszym... Ja jestem tu, wśród drzew i ciszy, gdzie powietrze ma inny smak.

Historia powstania cerkwi na bagiennym uroczysku jest niezwykła. Bagiennym całkiem dosłownie, bo kiedy wszedłem na trawę, by sfotografować stojące dokoła krzyże, znalazłem się nagle po kostki w wodzie.
Jeszcze od strony parkingu jest w miarę sucho ale dalej stoi woda i do bocznej bramy od strony wsi Tokary wchodzi się po kładce nad wodą.
 Otóż 160 lat temu Eufrozyna Iwaszczuk, mieszkanka pobliskiej wsi, wybrała się na uroczysko Koterka zbierać szczaw. Nie wiedziała jeszcze, iż dzięki temu szczawiowi wejdzie do historii, podobnie jak całkiem niedawno poseł Niesiołowski. Nagle pojawiła się przed nią nieznana kobieta i co tu dużo mówić, op... eee... opatyczyła biedną Eufrozynę, iż ta zajmuje się pracą, miast dzień święty święcić. Bo był to akurat trzeci dzień Świętej Trójcy - jedno z ważniejszych świąt prawosławia. Następnie nakazała, by mieszkańcy wraz proboszczem ustawili tu krzyż i modlili się o przebaczenie. Na koniec postraszyła morowym powietrzem mającym być karą za grzechy rozmaite i... zniknęła.
Wieść o spotkaniu obiegła okolicę lotem błyskawicy. Postawiono krzyż i wkrótce do Koterki zaczęto masowo pielgrzymować. Ówczesne źródła podają informację nawet o tysiącach osób dziennie.
W końcu sprawą zainteresowały się cerkiewne władze.  Coś jednak hierarchom się nie spodobało, gdyż nakazali usunięcie krzyża. Nadal jednak do Koterki pielgrzymowało wiele osób. A w miejscu po krzyżu pojawiło się istniejące do dziś źródełko. Woda z niego ma mieć cudowne właściwości. Trzeba było aż połowy wieku zabiegów, by uzyskać oficjalną zgodę na pielgrzymki i budowę cerkwi. W 1909 położono kamień węgielny, trzy lata później odbyła się konsekracja.

Po II wojnie światowej wieś Tokary została podzielona granicą. Uroczysko Koterka i cerkiew znalazły się dosłownie 300 metrów od granicy. Najpierw radzieckiej a dziś białoruskiej.

I tylko taka refleksja mi się nasunęła. Gdyby Eufrozyna była bardziej przewidująca i zrobiła zapas szczawiu przed świętami, dziś na uroczysku Koterka pewnie byłoby tylko grzęzawisko.





Kiedyś to była ruchliwa droga prowadząca do miasteczka Wysokie Litewskie (dziś jedynie Vysokije), gdzie do tej pory są ruiny pałacu Sapiehów. A dziś to... koniec świata... a tuż przed nim po lewej stronie..

... stoi maleńka niebieska cerkiewka!

Turyści zaglądają tu sporadycznie. Przez 3 godziny jakie spędziłem w tym miejscu  pojawiły się trzy  rodziny i patrol  pograniczników.

Do tej bramy droga wiedzie po kładce przez bagna


Źródełko z wodą o cudownych właściwościach zostało obudowane altanką z ręczną pompą.  





30 października 2012

Kto rano wstaje temu Bug daje...



W porannej mgle i ciszy śpią bory stuletnie,
Pełne mrocznych tajemnic. W pośrodku polana
Traw zielenią pokryta i słońcem zalana,
Na niej złote dziewanny zakwitają świetnie.

                                            Lucjan Rydel

















14 września 2012

Z traktorem na boćki...





Zawsze mnie wkurzało, że bociany kręcą się tuż obok traktorów czy pracujących na polu rolników a kiedy pojawiam się z aparatem natychmiast zaczynają trzymać dystans. Nawet gdy chodziłem z grabiami w ręku i aparatem na szyi, traktowały mnie jak coś groźnego. Nie dawały się wyprowadzić w pole, bo nie wyglądałem swojsko. Coś w moim zachowaniu budziło ich nieufność. Widać zbyt wyraźnie odstawałem od typowego rolniczego otoczenia.

I dopiero niedawno przytrafiła się okazja. Zajechałem z przyjaciółmi na łąkę po bele zeszłorocznego siana (pozdrowienia dla Asi, Beaty, Magdy, Romka i jego mamy ze Sławatycz) gdy tuż obok wylądował bociek. Na podniesienie aparatu do oka i przejście kilku kroków zareagował... nie odlotem ale stanowczym odejściem i pełnym zniesmaczenia spojrzeniem.
Po krótkiej naradzie wskoczyliśmy do traktora i ruszyliśmy śladem bociana. On dobrze wiedział, że spod kół mogą wyskakiwać smaczne kąski - niemal wprost do dzioba. Wystarczy go otworzyć i poczekać... Więc sam zaczął się do nas zbliżać, tak że chwilami był zbyt blisko na robienie zdjęć. Parę razy miałem wrażenie, że przejedziemy mu kołem po dziobie. Albo, że jak zeskoczę to wyląduję mu na grzbiecie.   Ktoś słyszał o siodle dla bociana? 
A próba wcelowania z trzęsącego się traktora do biegającego dookoła boćka dostarczała dodatkowych wrażeń. Ponad połowa zdjęć okazała się być... prawie trafionych.





"Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie" Adaś Mickiewicz / Pan Tadeusz
To było co prawda o derkaczu ale tu pasowało idealnie...  








Ja się czaiłem na bociany... zaczajono się i na mnie...   (fot: Danusia Dejtrowska)