30 grudnia 2011

Puszcza Paska w piski... eee... znaczy Piska w paski...

A na skraju lasu pogoda,
a w tych szparach kurzawa szczerozłota,
jakby Febus pogubił koła.

Bosą stopą brnę przez mokradła,
Inna zieleń wciąż. Inne światła
Błękit jak matka woła.

Kiedym przez las sosnowy szedł,
pojąłem, że w nim jest coś z męskiej tragedii.
A kiedym w las liściasty wszedł,
to jakbym słyszał śmiech i flet,
jakbym wstąpił do pokoju kobiety.



Konstanty Ildefons Gałczyński 
te strofy napisał w Leśniczówce "Pranie" 
zaledwie kilometr czy dwa od miejsca gdzie rośnie ten las...








27 grudnia 2011

Zaklinacz koni II...



Świadczenie wzajemnych uprzejmości to podstawa nie tylko w ludzkim świecie. Ma charakter uniwersalny.


Cześć pierwsza jest tu :"Zaklinacz koni"



- No cześć Mały... szczotkujemy dziś futerko?

- No dawaj, dawaj... wiem, że lubisz...

- Hej... nie dmuchaj mi w ucho, bo to łaskocze...

- Muszę, bo twoje futro...

... też wymaga poprawienia...

... więc ci trochę pomogę!

- Wiesz, ty mnie a ja ciebie... 

... o właśnie tak... (fragment zdjęcia poprzedniego)

- Ej no! Ja naprawdę byłem dziś grzeczny  i się czesałem !

- No i ty przyszłaś do kompletu?

- Ale wiesz co? Ciebie to już innym razem wyszczotkuję. Bo mnie już przednie kopytka bolą ...

22 grudnia 2011

Opowieść Wigilijna


Wigilia sprzed jakiś dziesięciu lat zaczęła się  ponad dwudziestostopniowym mrozem i gęstą mgłą. Tak gęstą, że z oknem zobaczyłem szadź na gałęziach rosnącego przy domu drzewa a potem białą nicość. Nawet nie było jak robić zdjęć. Do fotografowania powinno być choć cokolwiek widać...
Ale niespodziewanie mgła się rozeszła i pojawił się świat jak z bajki. Skrząca w słońcu szadź  pokrywała wszystko. Nawet sztachety w płocie i antenę na samochodzie. 
Wrzuciłem sprzęt do bagażnika i ruszyłem w trasę. Zrobiłem  tego dnia ponad 60 kilometrów. Zmarzłem na kość, bo nieraz nie chciało mi się zakładać kurtki tylko wyskakiwałem z samochodu na kilka zdjęć. Mamiya na szeroki film zaczęła mi podmarzać i przestała robić zdjęcia. Nikony działały. 
Do domu wróciłem dopiero gdy się ściemniło.
Podpadłem rodzinie, bo spóźniłem się na wigilijną kolację.
Kolejne dwa tygodnie spędziłem chorując sobie cierpliwie i wylegując się w łóżku.
Jak zobaczyłem rachunek za wywołanie filmów to mnie zmroziło jeszcze raz... 
Ale zdjęcia mam !!!

Zatem wspominając fotograficzne święta sprzed lat życzę wszystkim wszystkiego najlepszego.
Zaś  fotografującym dodatkowo: niech piksele zawsze działają, matryce będą czyste, akumulatory naładowane a pogoda sprzyja... 

WESOŁYCH ŚWIĄT
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU
I WSZYSTKICH DNI NASTĘPNYCH
:) 









21 grudnia 2011

Kotewka na śmietniku...

Od czasu gdy w swych szczenięcych latach kupiłem "Szatę Roślinną Polski" Szafera, kotewka miała dla mnie jakiś magiczny charakter. Na okładce jednego z tomów było właśnie jej zdjęcie. Wyglądała inaczej niż wszystkie ówczesne znane mi rośliny... Potocznie nazywano ją orzechem albo kasztanem wodnym.
I trzeba było ponad dwudziestu lat by spotkać się z nią oko w oko. Słyszałem tylko, że jest coraz rzadsza, że ginie, że jest wpisana do "Czerwonej Księgi"...  Obecnie występuje podobno zaledwie na około 40 stanowiskach w Polsce. A kiedyś... kiedyś jej młode owoce były używane do karmienia zwierząt gospodarskich, dojrzałe mielono na mąkę. Ba... ze względu na kolczastość  używano ich jako prototypu... drutu kolczastego. Rozsypywano dla ochrony wokół zabudowań. A że buty bywały niegdyś rzadkością, to gdy ktoś w niecnych zamiarach chciał nocą podejść, miał twardy orzech do... zdeptania.
Wiedziałem, że w okolicach Sandomierza można tę roślinę spotkać. Jadąc zastanawiałem się czy uda się ją odnaleźć i sfotografować. I zupełnie nie byłem przygotowany na to co zobaczyłem. Całe starorzecze zrośnięte kotewką. Tylko najgłębsze miejsca były od niej wolne. I do tego... kotewka pływająca w stosach śmieci pozostawionych przez wędkarzy i turystów. Jakieś stare foliowe siatki, puszki po piwie, pudełka po zanętach w ogromnych ilościach, plastikowe butelki... nawet kilka wiaderek po farbie!
Niemal cały dostępny brzeg był wydeptany jak klepisko w staraj stodole.
I przypomniał się mi wtedy cytat z "Seksmisji:": "nasi tu byli". Tylko tym razem zabrzmiał w moich uszach  jakoś smutno.
Kiedy już odjechałem, uzmysłowiłem sobie, że sfotografowałem same rośliny - bez śmieci. A powinienem i ten aspekt życia uwzględnić. A potem pojawiła się jeszcze smutniejsza refleksja. Przyjadę za rok i na pewno nic się nie zmieni. Nasi też tam będą...











20 grudnia 2011

Idę sobie fotografować wrzosy...


... i wszystko odbyło się jak w starym dowcipie o telewizji:

"oglądam sobie spokojnie z rodzinką reklamy,
a tu nagle film !!!"

Ułożyłem się wygodnie na ziemi, grzany sierpniowym słońcem. Tak tak... W moich okolicach od lat wrzosy we wrześniu to już przekwitają. Trzeba je fotografować w sierpniu.  Szukam jakiegoś fajnego kadru.  I słyszę tuż obok ucha szelest... obracam się lekko a tu ktoś się na mnie gapi... i macha jęzorem.







16 grudnia 2011

Wisła - krzywym okiem...

Przy fotografowaniu rozmarzających nadwiślańskich łach, postanowiłem wypróbować obiektyw "rybie oko". Wczesną wiosną, gdy lody zaczęły już trochę odpuszczać, wybrałem się w okolice Otwocka.
Znalazłem piękną łachę, gdzie miejscami przecierał się piasek. Musiałem tylko przedostać się przez parę metrów płynącej przy brzegu wody. Wróciłem do samochodu po wodery, zsunąłem się po stromym brzegu trzymając gałęzi przewróconego drzewa i jakoś dostałem się na łachę.
Zabawniej wyglądał powrót. Znalazłem miejsce gdzie brzeg był łagodniejszy i dzieliły mnie do niego zaledwie dwa kroki. Dałem jeden... i nagle poczułem jak ruchome piaski wciągają mi nogę. Rzuciłem się do tyłu i podniosłem aparat do góry. Ale i tak do woderów wpłynęła lodowata woda. Zamarłem w bezruchu by nie zapaść się głębiej, zrzuciłem plecak na łachę, położyłem na nim aparat. Powoli wyciągnąłem się jakoś na ląd.
Kilka metrów dalej przeszedłem na brzeg bez problemu.
Potem czekał mnie tylko kilometrowy marsz do samochodu przy dziesięciu stopniach mrozu... i zdejmowanie mokrych woderów.
Ktoś, kto miał choć raz  wodery pełne wody, wie że jest to niezapomniane przeżycie...














14 grudnia 2011

W poszukiwaniu... paproci



Będąc ma wyspie Wolin wybraliśmy się na poszukiwanie ... paproci. Nie, nie jej  kwiatu, tylko samej paproci. Tej jednej, którą nawet na studiach przyrodniczych pokazywano jedynie na ilustracjach. Długosza królewskiego!  Podobno gdzieś tu jest. Przynajmniej tak napisano w przewodniku ...
Oczywiście tradycyjnie układ dróg był inny w rzeczywistości i na mapach. Ale to normalka. W końcu dostrzegliśmy maleńką, skromną tabliczkę "do rezerwatu paproci". Skierowała nas w szeroką leśną drogę. Po kilku kilometrach dotarliśmy do rozstajnych dróg,  czegoś w rodzaju parkingu , znaku  zakazu wjazdu. I żadnej informacji w którą stronę teraz iść. Spotkani grzybiarze podawali sprzeczne informacje.  W końcu po paru godzinach wędrowania leśnymi dróżkami rezerwat się znalazł. Jakieś dwa kilometry dalej. Po następnej godzinie znalazły się i długosze...



Zaczęło się niemal normalnie. Las... i może trochę więcej paproci  niż normalnie.

Chociaż w pewnym momencie powiało grozą ...


W miarę drogi paprocie rosły i rosły.

I zaczęły się się nawet wspinać na drzewa niczym pnącza.

Gdy dotarłem do granic rezerwatu, przerastały wszystko, tablice, ludzi ...  
I nagle jest! Ta jedna jedyna królewska paproć. ... Długosz...
Wyglądający jakby pochodził z innej bajki albo z innego świata ...


Ogromne liście, niepodobne do żadnej innej naszej paproci, jako żywo przypomniały  mi ilustracje z książek o życiu w erze dinozaurów...




 





11 grudnia 2011

Historia dzisiejszego poranka...



Wstałem... było jeszcze ciemno.
Wyszedłem przed dom.
Na niebie były gwiazdy, świecił księżyc.
System, który od tej pory pracował w trybie awaryjnym uruchomił się w pełnej wersji.
Wróciłem do domu, naszykowałem sprzęt i wypiłem gorącą herbatę.
Dobudziłem się całkiem skrobiąc szyby samochodu...
W tym czasie zachmurzyło się prawie całe niebo ale jak już się rozbudziłem, postanowiłem jednak podjechać nad Wisłę.
Postałem sobie nad brzegiem, nawet nie wysiadając z samochodu. Chyba z godzinę albo więcej...
Zawróciłem do domu.
W lusterku zobaczyłem, że jednak słońce pojawiło się tuż nad horyzontem. Wyskoczyłem jak oparzony, dobiegłem do samotnej wierzby na środku łąki. Zdążyłem zrobić trzy klatki, zmieniając nieco ujęcia.
Chmury pokonały słońce.
Wróciłem do domu.
Usiadłem w fotelu.
System przełączył się w stan spoczynku...



Ćmiło, ćmiło i zaćmiło...



Dzień zaczął się pięknie. Leki mrozek, słońce...   w południe pojawiła się chmurka. Potem druga, trzecia. Godzinę przed zmierzchem zaczęło padać.
Pomyślałem: "no to zaćmienie znowu mam z głowy".
Aż tu niespodziewanie otworzyło się w chmurach małe okienko... maleńkie całkiem. Zdążyłem rozstawić statyw, założyć długi obiektyw i zrobić dosłownie kilka klatek. Na drugim zdjęciu księżyc już jest zasłaniany przez kolejną chmurę. Następne okienko pojawiło się kilka godzin później, gdy było już po zaćmieniu.
I to by było tyle w temacie czerwonej tarczy księżyca, zaćmień i dziwnego światła.. Następne za.. ile tam lat ?




08 grudnia 2011

Wisła - Ekologiczne Sieci Neuronowe





Już nie ma dawnej łąki ! Nieznanej krainie
Upodobnił ją śnieg ten, co ciszkiem się stoży.
Czasem lśniwo nalodku, ośleple od zorzy,
Na ukos mignie oczom, a naprzeciw zginie...
(...)
Można teraz się zbłąkać wśród białego czaru,
Świat w nim bezimiennieje, gubiąc swe granice.
Można nie poznać parowu i jaru
I nie trafić na drogę, i złudzić źrenice...


                                        Bolesław Leśmian




Początek marca był tego roku mroźny. Zima w żaden sposób nie chciała ustąpić. Nawet jeśli słońce trochę pogrzało i rozpuściło nieco śniegu, to w nocy mróz sięgał kilkunastu stopni. Któregoś ranka wybrałem się nad Wisłę. Nadbrzeżne łąki były zalane i zamarznięte. Z miejsca gdzie powstały te zdjęcia do właściwego brzegu jest chyba ze dwa kilometry. W maju jest tu trawa sięgająca pasa.
Więc wszedłem na lód, oświetlony wschodzącym słońcem i... odkryłem ekologiczne sieci neuronowe!!!
I tak się zastanawiam. Zasłużyłem na Nobla? Albo przynajmniej na Melbę? Albo w ostateczności na lody czekoladowe od Grycana?














07 grudnia 2011

Bieszczady - Sine Wiry



Dziś dla ucieszenia oka i wspomnienia lata: krajobrazowy rezerwat "Sine Wiry" na Wetlince - niewielkiej rzeczce pieniącej się na wielkich głazach. Według  legend  przełom Wetlinki był ulubionym miejscem czartów rozmaitych, które nawet usypały jedną z gór by rzeka była bardziej kręta i spieniona.
Rezerwat założony został przy nieistniejącej od kilkudziesięciu lat wsi Zawój. Jeszcze w latach czterdziestych było to tętniące życiem miejsce. Ponad dwustu mieszkańców, własne cerkiew... obok następna spora wieś i następna. Dziś jak dobrze poszukamy, możemy odnaleźć zarośnięte i omszałe ślady dawnego życia.
I tylko rzeka szumi tak samo...

Z tymi diabelstwem na Wetlince, to coś może być na rzeczy. Kilka lat temu w tym miejscu złapała mnie jakaś nagła grypa i ledwo wróciłem do samochodu. A w tym roku, chwilę po skończeniu zdjęć, słuszny deszcz przemoczył mnie do... no całkowicie.







04 grudnia 2011

Przebiśnieg i zawilec w jednym stali domu...

Mógłbym napisać za Sienkiewiczem "dziwna była wiosna tego roku"...  śnieg spadł w maju, słońce czasem prażyło jak latem. Pierwsze bociany przyleciały w czasie śnieżycy (przynajmniej w moich okolicach). Przebiśniegi pojawiły się wyjątkowo wcześnie i kwitły bardzo długo... Tak długo, że spotkały się nos w nos... przepraszam... kwiat w kwiat z zawilcami, choć jak powiedział mój kolega "to przecież się praktycznie wyklucza".
I jeszcze po drodze spadł śnieg więc miałem po raz pierwszy w życiu okazję oglądać przebijające śnieg... zawilce.