30 listopada 2023

Był sobie świt...

 


Obudziło mnie szturchnięcie. Obróciłem się leniwie, jaśniejszy prostokąt okna był ledwie widoczny. Pora między wilkiem a psem jak kiedyś mawiano.

- Wyjrzyj, na wschodzie nie ma chmur. Może być ładny świt - słyszę.

Próbuję coś odpowiedzieć ale część mózgu odpowiedzialna za mowę jeszcze śpi. Przez kilka chwil próbuję przypomnieć sobie gdzie jestem, kim jestem i co ja tu właściwie robię. 

Podnoszę się i jak leżałem, zaspany i nieubrany wychodzę przed dom. Zimno budzi mnie błyskawicznie. Na wschodzie rzeczywiście coś się dzieje. Na górze kłębią się chmury a nad horyzontem jest pas prawie czystego nieba. To nieźle wróży, po wschodzie słońca niebo może być ładnie podświetlone. 

Wracam do domu i zakładam terenowe ciuchy, takie których nie szkoda, gdy wrócę cały mokry i ubłocony. A nie powiem... zdarzało się. 

Wskakuję do samochodu, sprawdzając w myślach "listę kontrolną": plecak ze sprzętem jest, statyw jest, długi obiektyw na wszelki wypadek jest, zapasowe baterie są... Koła cicho mlaszczą na mokrej trawie, potem łapią przyczepność. Wytaczam się z podwórka na drogę.


Po może dwudziestu minutach dojechałem w miejsce, które niedawno odkryłem. Niewielkie zakole Wisły gdzie od wczesnej jesieni do późnej wiosny słońce z jednej strony wschodzi nad wodą a z drugiej zachodzi też nad wodą. Skądinąd to też świetne miejsce na biwak i choć jest bardzo blisko domu, pewnie przyjadę tu kiedyś na nockę albo dwie... wieczorne ognisko w towarzystwie rodziny i poranne fotografowanie. Cóż więcej trzeba. 



Było jeszcze przed wschodem słońca. Rozstawiłem statyw i czekałem. Po kilkunastu minutach, tuż nad horyzontem, rozbłysło coś złotawo, rozświetliło ciemną do tej pory wodę. Zaczęła trzaskać migawka aparatu, zacząłem biegać wzdłuż brzegu szukając kolejnych punktów widzenia. I oczywiście wpadłem w jakieś błoto ukryte pod nadbrzeżnymi, mokrymi trawami. Po chwili byłem przemoczony do kolan. W butach chlupała sobie radośnie woda.


Nie minęło kilka minut, kiedy zaczęło się niezwykłe przedstawienie. Wschodzące słońce zabarwiło chmury ognistą czerwienią. Początkowo niewiele ale zaraz rozpoczęło się kolorowe szaleństwo. Feeria barw rozbłysła mi nad głową.


Niebo zmieniało się jak w kalejdoskopie. Nie nadążałem wprost ze zmianą obiektywów, przez chwilę przyłapałem się na myśli - dlaczego człowiek nie ma sześciu rąk i dwóch asystentów?


Chmury musiały być na kilku poziomach, bo część aż kłuła czerwienią w oczy a część pozostawała ciemna i mroczna. 
I wtedy jeszcze pod chmurami przeleciało ogromne stado gęsi, bardziej nawet tysiące niż setki. Świat rozbrzmiał ich chrapliwym gęgoleniem. Coś je chyba musiało spłoszyć: człowiek albo jakiś drapieżnik. Gęsi często nocują w okolicy na wiślanych łachach.


Na koniec otworzyło się w chmurach małe okienko i na chwilkę lub dwie, słońce rozjaśniło krajobraz i jesienne nadbrzeżne drzewa. A potem chmury zasłoniły całe niebo, czerwienie i żółcie powoli zaczęły zanikać.


Stałem jeszcze przez chwilę na brzegu ale Matka Natura postanowiła zamknąć ten świt jakąś wyrazistą klamrą... zaczęło padać. 

Schowałem się w samochodzie, jeszcze przez chwilę rozpamiętując to, co widziałem, potem wróciłem do domu.