12 grudnia 2023

Egon, Robert i sto lat

 


Buszowałem sobie w czeluściach Internetu, klikając zupełnie bez celu, w nadziei, że trafię przypadkiem na coś ciekawego. Czasami mi się to zdarza. Klik za klikiem, jakieś losowe myśli i skojarzenia. Przeskok z muzeum do muzeum. I nagle...  

Egon Schiele... Port w Trieście, 1907 rok - zatrzymał mnie nagle i na dłużej!

Czytałem kiedyś o "duchowym moście" łączącym umysły rozmaitych twórców, o pokrewieństwie myśli, skojarzeń, powtarzalności emocji. 

Dlaczego o tym pisze?

Ano dlatego, że... 



...to zdjęcie zrobiłem w porcie w Rucianem w 2007 roku, czyli równo sto lat później niż namalował swój obraz mistrz Egon. Podróżowaliśmy wtedy po Mazurach starym pięknym Volvo 245. Krzyś miał rok i kawałek, to była jego pierwsza poważna wyprawa. I chyba mu się spodobało, bo do dziś chętnie podróżuje z nami.


Jakimi drogami biegły nasze myśli, że zwróciliśmy uwagę na analogiczne wzory na falach. 

Pierwszy raz spotkałem się z takim duchowym pomostem lata temu. Studiowałem chyba wtedy jeszcze. Pewnego wiosennego dnia siedziałem sobie w sam w terenowej stacji badawczej. Niewielki, jakby zagubiony domek przycupnął sobie na skraju sosnowego lasu. Od szosy odgrodzony był starym sadem. Wkoło żywego ducha... znaczy nie, były dwa psy, które teraz leniwie drzemały mi pod nogami, ruszając czasami uchem czy ogonem, by odpędzić natarczywe, pierwsze wiosenne muchy. Były śpiewające w lesie ptaki a znad nieodległych pól niosły się głosy skowronków. Ale najbliższych ludzkich sąsiadów miałem chyba ze trzy kilometry dalej.

Wyciągnąłem z plecaka "Ziemię, planetę ludzi" Antoine de Saint Exuperego, otworzyłem i... zapomniałem o świecie! Czytałem i było to jak jakieś mentalne uderzenie... nagle znalazłem w książce swoje własne myśli, które nieraz wirowały mi w głowie, ale nie potrafiłem ich ubrać w odpowiednie słowa. Ale cóż, nie jestem autorem "Małego Księcia".

Wsiąkłem tak, że przeczytałem wszystko jednym tchem, bez najmniejszej przerwy przez kilka godzin. Kiedy zaś skończyłem, odłożyłem książkę, wziąłem głęboki oddech... było to jak wynurzenie po długim nurkowaniu. 

Do tej pory nie wróciłem do niej, choć wiele razy miałem ją w rękach, kartkowałem nawet. Boję się, żeby nie zatrzeć tego pierwszego, niezwykłego wrażenia. Nie pamiętam, by jakaś inna książka tak na mnie jeszcze kiedyś podziałała, zrobiła tak niesamowite wrażenie. 

Później miałem tak wielokrotnie. Oglądam zdjęcia i nagle widzę niemal identyczne jak moje. I jestem pewien, że to był mój niezależny pomysł. 

Najciekawszą przygodę miałem kiedyś w jednym wydawnictwie. Przeglądam makietę książki by sprawdzić czy na pewno wszystkie moje zdjęcia są dobrze podpisane. I nagle widzę... motyl na kwiatku... ten też jest mój! 

- Ale do tego przyznaje się też pana kolega - zdziwiony mówi wydawca.

Szukamy więc oryginalnych diapozytywów. Były to jeszcze czasy, kiedy o fotografii cyfrowej prawie nikt nie słyszał. Prawie, bo były pierwsze takie aparaty i miały ogromną rozdzielczość kilkaset na kilkaset pikseli.

I znaleźliśmy te zdjęcia, wyglądały jakby ktoś je sklonował. Taki sam motyl na takiej samej roślinie, identycznie skadrowany. Po dłuższej chwili znaleźliśmy różnicę. Czułek jednego motyla był trochę bardziej w prawo. Ostatecznie okazało się, że to jednak nie moje zdjęcie... czułek na moim zdjęciu był bardziej w lewo.




30 listopada 2023

Był sobie świt...

 


Obudziło mnie szturchnięcie. Obróciłem się leniwie, jaśniejszy prostokąt okna był ledwie widoczny. Pora między wilkiem a psem jak kiedyś mawiano.

- Wyjrzyj, na wschodzie nie ma chmur. Może być ładny świt - słyszę.

Próbuję coś odpowiedzieć ale część mózgu odpowiedzialna za mowę jeszcze śpi. Przez kilka chwil próbuję przypomnieć sobie gdzie jestem, kim jestem i co ja tu właściwie robię. 

Podnoszę się i jak leżałem, zaspany i nieubrany wychodzę przed dom. Zimno budzi mnie błyskawicznie. Na wschodzie rzeczywiście coś się dzieje. Na górze kłębią się chmury a nad horyzontem jest pas prawie czystego nieba. To nieźle wróży, po wschodzie słońca niebo może być ładnie podświetlone. 

Wracam do domu i zakładam terenowe ciuchy, takie których nie szkoda, gdy wrócę cały mokry i ubłocony. A nie powiem... zdarzało się. 

Wskakuję do samochodu, sprawdzając w myślach "listę kontrolną": plecak ze sprzętem jest, statyw jest, długi obiektyw na wszelki wypadek jest, zapasowe baterie są... Koła cicho mlaszczą na mokrej trawie, potem łapią przyczepność. Wytaczam się z podwórka na drogę.


Po może dwudziestu minutach dojechałem w miejsce, które niedawno odkryłem. Niewielkie zakole Wisły gdzie od wczesnej jesieni do późnej wiosny słońce z jednej strony wschodzi nad wodą a z drugiej zachodzi też nad wodą. Skądinąd to też świetne miejsce na biwak i choć jest bardzo blisko domu, pewnie przyjadę tu kiedyś na nockę albo dwie... wieczorne ognisko w towarzystwie rodziny i poranne fotografowanie. Cóż więcej trzeba. 



Było jeszcze przed wschodem słońca. Rozstawiłem statyw i czekałem. Po kilkunastu minutach, tuż nad horyzontem, rozbłysło coś złotawo, rozświetliło ciemną do tej pory wodę. Zaczęła trzaskać migawka aparatu, zacząłem biegać wzdłuż brzegu szukając kolejnych punktów widzenia. I oczywiście wpadłem w jakieś błoto ukryte pod nadbrzeżnymi, mokrymi trawami. Po chwili byłem przemoczony do kolan. W butach chlupała sobie radośnie woda.


Nie minęło kilka minut, kiedy zaczęło się niezwykłe przedstawienie. Wschodzące słońce zabarwiło chmury ognistą czerwienią. Początkowo niewiele ale zaraz rozpoczęło się kolorowe szaleństwo. Feeria barw rozbłysła mi nad głową.


Niebo zmieniało się jak w kalejdoskopie. Nie nadążałem wprost ze zmianą obiektywów, przez chwilę przyłapałem się na myśli - dlaczego człowiek nie ma sześciu rąk i dwóch asystentów?


Chmury musiały być na kilku poziomach, bo część aż kłuła czerwienią w oczy a część pozostawała ciemna i mroczna. 
I wtedy jeszcze pod chmurami przeleciało ogromne stado gęsi, bardziej nawet tysiące niż setki. Świat rozbrzmiał ich chrapliwym gęgoleniem. Coś je chyba musiało spłoszyć: człowiek albo jakiś drapieżnik. Gęsi często nocują w okolicy na wiślanych łachach.


Na koniec otworzyło się w chmurach małe okienko i na chwilkę lub dwie, słońce rozjaśniło krajobraz i jesienne nadbrzeżne drzewa. A potem chmury zasłoniły całe niebo, czerwienie i żółcie powoli zaczęły zanikać.


Stałem jeszcze przez chwilę na brzegu ale Matka Natura postanowiła zamknąć ten świt jakąś wyrazistą klamrą... zaczęło padać. 

Schowałem się w samochodzie, jeszcze przez chwilę rozpamiętując to, co widziałem, potem wróciłem do domu. 




24 października 2023

Kamieniołom z Kazikiem w tle...


Dawno, dawno temu na nie tak odległym Roztoczu trafiliśmy na stary kamieniołom. Stary, bo już od lat nieużytkowany i przerobiony na turystyczną atrakcję. Zrobiono tam spory parking, postawiono tablice z rozmaitymi informacjami i ciekawostkami, ba nawet wybudowano wieżę widokową. Można się tam wspiąć i obejrzeć sobie wszystko z góry. Wieżę zresztą bardzo pasującą do okolicy, bo zrobioną z miejscowego kamienia i drewna.

Jak już tu dojechaliśmy, to postanowiliśmy po kamieniołomie pobuszować. Krzyś zabrał swój młotek geologiczny i powiedział, że idzie szukać dinozaurów.



Sporo turystów kręciło się po okolicy. Trafiłem nawet na jakiegoś ślubnego fotografa, niedoświadczonego raczej, bo na miejsce sesji wybrał okolice... najbliższe parkingowi. Po cichu podpowiedziałem mu, że w dalszej części kamieniołomu połamane kamienie są znacznie bardziej widowiskowe. 

Gdy już zaczynaliśmy myśleć o odjeździe, przyjechał wielki autokar. Chyba z jakiegoś sanatorium, bo wyczłapały z niego same starsze osoby. Część weszła na wieżę a część kręciła się po bliższej części kamieniołomu. Do tej dalszej i ładniejszej prawie nikomu nie chciało się iść.



Pomagałem jeszcze Krzysiowi szukać skamieniałości, malutkim kilofkiem stukaliśmy w kolejne kamienie.

I nagle usłyszałem nieodległą rozmowę. Dwie baby z autokaru... z pełną premedytacją piszę baby, bo ze względu na późniejsze wydarzenia, chyba pasuje to określenie.

- KAAAAAAZIK! - krzyczą i idą w stronę granicy kamieniołomu.

- Poczekajcie - to Kazik, ciszej trochę, jakby lekko zduszonym głosem i gdzieś zza krzaka.

- Kaaaaaaaazik! - baby idą dalej.

- No poczekajcie! - słychać konspiracyjny głośny szept Kazika.

- Kaaaaaaaazik! - baba numer jeden krzyczy na pełny głos.

- Poczekaj - coraz bardziej błagalny głos zza krzaków.

- Może robi kupę? - trochę ciszej mówi baba numer dwa.

- Kaaaaaaaazik! Załatwiasz się - pierwsza baba krzyczy pełnym głosem. Słychać ją w połowie kamieniołomu. 

Kazik coś tam mruczy zmieszanym głosem... 



 

- Wszyscy już są, jedziemy - ktoś krzyczy spod autokaru.

- Jeszcze Kazik, poszedł w krzaki - pierwsza baba na cały głos.

Kazik znowu coś mruczy, nie słychać co.

- Nie masz papieru? - znowu drze się pierwsza baba.

- To liściem! - ktoś rozbawiony krzyczy spod autokaru.

- Jakim liściem, a jak na liściu będzie kleszcz? - tym razem krzyczy druga baba.

Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć.

- Nosz k... , dajcie się facetowi spokojnie załatwić.

Ale nie powiedziałem...
Może szkoda...

Tak jeszcze dla zobrazowania sytuacji, mimo całej turystycznej infrastruktury, nie było tam żadnej toalety, tojtojki czy nawet sławojki... 

Dinozaurów nie znaleźliśmy, jedynie kawałek jakiegoś amonita.


07 czerwca 2023

Gdzieś tam, kiedyś tam nad Pilicą...



Zdjęcia zrobiłem kilka lat temu w jednym ze moich ulubionych miejsc nad Pilicą. Odwiedzałem je niemal co roku, nieraz spędzałem kilka dni.

Teraz wszystko się zmieniło. W ostatnim roku niespodziewanie powstała w tym miejscu przystań i kajakowe miasteczko. Ja wiem, że też się przyda... będzie atrakcją dla wielu ludzi, ale trochę żal. W miejscu gdzie zrobiłem pierwsze zdjęcie, stoi teraz płot ogródka piwnego. Kawałek dalej baraczek z głośnikami... umpaumpuje czy bumcykcykuje jakaś pseudomuzyka. Wycięto krzaki i część drzew. Brzeg wyrównano i "ucywilizowano", zniknęły nadbrzeżne trawy, które tak pięknie przeglądały się w wodzie. No i zniknęły też rosnące obok jeżyny. Leśna bomba witaminowa. Owocowały tak, że najadaliśmy się rodziną do syta i nie było widać, że coś oberwaliśmy z krzaków.
Komu te jeżyny przeszkadzały? Rosły sobie trochę z boku, w miejscu gdzie ani kajaków na wodę nie spuszczano, ani stolików dla turystów nie było.

Przeminęło...

Cicha do tej pory okolica zmieniła się nie do poznania.













18 kwietnia 2023

Coś drgnęło...

 


Coś drgnęło... w słoneczne marcowe popołudnie, na drodze biegnącej przez podmokły las, poruszył się stary dębowy liść. I choć nie było nawet najmniejszego wiaterku, po chwili drgnął znowu. Ten ruch przyciągnął mój wzrok, zaintrygował. Po kolejnych kilku chwilach liść się podniósł i tak już został. Spod niego błysnęło coś złotego, potem to coś mrugnęło i wynurzyła się... głowa ropuchy. Przez kilka minut nic się nie działo, tylko mocno pulsowało małe ropusze gardziołko.  



Potem pojawiła się jedna łapa, druga i... niesamowicie chuda ropucha wygramoliła się spod liści. Musiała tu zimować!? Dlaczego na środku leśnej drogi a nie kilka metrów dalej, gdzie ziemia nie jest tak udeptana i twarda? Nie wiem... 



Była niesamowicie chuda, niełatwo jest przeżyć zimę. Poruszała się powoli, jakby czas biegł dla niej inaczej. Jedna łapa, trzy chwile przerwy, druga łapa cztery chwile przerwy. Sukces! Udało się przesunąć o trzy czy cztery centymetry. Zesztywniałe po zimowym śnie mięśnie ledwie pracowały. Zresztą, znamy to sami. Ile osób jest w stanie, chwilę po przebudzeniu, zerwać się jak sprężyna? A ropucha spała miesiące a nie jakieś tam marne kilka godzin...




Poszedłem dalej, chciałem odwiedzić nieodległy, zaprzyjaźniony ols. Zobaczyć jak wygląda wiosna, czy są już kaczeńce, czy widać wychodzące z ziemi szablaste liście kosaćców? 
Tam też pewnie podąży i ropucha, bo od lat w przechodzącym przez ols niewielkim cieku, robią sobie ropuchy jaja... znaczy skrzek. 

Kiedy po dwóch godzinach wracałem, na leśnej drodze było z 10 wychudzonych ropuch! Kroczyły sobie powolutku, jakby rozglądając się po okolicy, jakby były zdziwione tym, że się obudziły. Jedna jeszcze wygrzebywała się z ziemi...

Wszystkie postanowiły zimować na środku leśnej drogi? I wszystkie obudziły się jak na komendę?