04 lipca 2014

Grado... bicie




Jeszcze przed chwilą była całkiem znośna pogoda. Aż tu nagle pociemniało i jakby ktoś zaczął kamieniami walić w dach samochodu. Grad... a nawet nie... tylko... GRAD! Ponad centymetrowej wielkości lodowe kule sypały tak gęsto, że po chwili niemal straciłem panowanie nad samochodem. Jakbym jechał po lodzie. Zjechałem na pobocze, podobnie jak większość innych kierowców. Wtedy dodatkowo zostałem zasypany liśćmi pourywanymi z rosnących przy drodze drzew.

Złapałem aparat i wyszedłem z samochodu. Po ułamku chwili wskoczyłem z powrotem. Nie wytrzymałem. Uderzenia w głowę to mały pikuś. Ale grad walący w uszy... to było nie do wytrzymania. Zupełnie jakby ktoś przypalał żywym ogniem. Złapałem parasol ale grad walił z taką siłą, że nie byłem w stanie go utrzymać. Ba... nie udało mi się to nawet przy użyciu dwóch rąk! Łomot w dach i szyby był taki, że bałem się o ich całość! Na szczęście pochodziły z czasów, gdy nie odkryto jeszcze, że niepsujące się towary spowalniają gospodarkę. Wytrzymały! Nawet bez żadnej rysy!
W końcu założyłem dwie czapki z daszkiem, które normalnie służyły nam do ochrony przed słońcem. Daszek na prawo, daszek na lewo i uszy były chronione. Jeszcze tylko dla ochrony rąk jakieś robocze rękawiczki znalezione w schowku i mogłem zacząć robić zdjęcia. Musiałem tylko co chwilę czyścić obiektyw z kropli wody jakąś starą chusteczką . Normalnie bym tego nie zrobił, ale tu nie miałem innego wyjścia.

Widok był nieprawdopodobny. Samochody stojące w wypełniających się wodą rowach i wszystko zasłane liśćmi i kuleczkami lodu wielkości nawet laskowego orzecha. Taki grad "trafił" mi się pierwszy raz w życiu. Gradobicie nie trwało nawet pięciu minut.

A potem...? A potem zdarzyło się coś, co mnie jeszcze bardziej zaskoczyło niż grad...
Kilka samochodów obok mnie ugrzęzło w rozmiękniętej ziemi na poboczu. Widziałem jak koła buksują w błocie.
I wydawało się mi oczywiste, że za chwilę wyjdzie paru chłopa z sąsiednich samochodów, złapią za co będą mogli i w parę chwil będzie po wszystkim...

Tymczasem, jak w starym dowcipie z żółwiami... myk, myk, myk i wszyscy odjechali. Nawet się nie oglądając.

Zostałem tylko ja i paru nieszczęśników. Mój samochód szczęśliwie nie ugrzązł i wyjechałem bez trudu.
Zabulgotałem się tylko nieco ze złości. Danusia wyszła na środek drogi i zatrzymała cały ruch a ja po kolei podpinałem samochody do swojego haka i wyciągałem na asfalt.
Nikt też nie pomógł. Wręcz wszyscy byli oburzeni, że ktoś im przeszkadza w podróży i blokuje drogę. Facet w wielkiej terenówce, który stał jako pierwszy, miał taki wyraz twarzy, że gdyby wzrok zabijał, to już bym nie dał rady tego opisać. Gdyby pomyślał i pomógł, byłoby szybciej. Kiedy w końcu wyciągnąłem wszystkich, ruszył z piskiem opon...

Czy ja się urodziłem w jakieś innej galaktyce?
Albo jestem nienormalny?
Odmieniec jakiś?
Czy co?