30 listopada 2014

Koniki polskie - mama...





Fajnie jest być źrebakiem i biegać sobie po łące. Czuć wiatr w grzywie i rosę na kopytkach...



Ale najfajniej jest kiedy mama jest blisko i czuwa nade mną... 








27 listopada 2014

Z lasu wylazło...




Nie dość, że wylazło z lasu prosto mi pod obiektyw, to jeszcze bezczelnie zaczęło się oblizywać. A potem odwróciło się do mnie pewną... bardzo istotną częścią ciała i... niespiesznie zniknęło za drzewami. Widząc niektóre miny miałem ochotę powiedzieć:

- w pełni się z tobą zgadzam ale nie rozmawiajmy o polityce...












19 listopada 2014

Wariacje na światło i zawilce




Oto słońce przenika światłem bór daleki,
Sosnom z nieba podając tajny znak wieczoru.
Oto sosny spłonęły, jakby w głębiach boru
Nagle coś szkarłatnego stało się na wieki!

Zwabiony owym znakiem, biegnę tam niezwłocznie,
Aby zawczasu jeszcze, nim wpłynę w noc ciemną,
Zastać na nikłym trwaniu i sprawdzić naocznie
To właśnie, co już drzewa widziały przede mną.

                                         Bolesław Leśmian















08 listopada 2014

Witamy w Polsce... czyli o radości podróżowania po polskich drogach.





Byliśmy w drodze. Lato dobiegało końca. Przejeżdżaliśmy z Podlasia, gdzie spędziliśmy kilka miłych dni u przyjaciół, na Mazury do Wojnowa, gdzie na Święcie Konika Polskiego miałem mieć wystawę zdjęć. Asfalt nawijał się na opony, kilometry migały za oknem. Bokiem minęliśmy Janów Podlaski ze słynną stadniną koni. Przejechaliśmy przez Bug obok rezerwatu "Kózki", miejsca gdzie przed laty żyły jedne z ostatnich kulonów w Polsce i dojechaliśmy do Siemiatycz. Tu mieliśmy skręcić w bok i po niecałych 40 kilometrach dojechać do Ciechanowca. Tam planowałem zrobić kilka zdjęć w skansenie i Muzeum Rolnictwa.

A tymczasem życie spłatało nam figla... Zastaliśmy wszystko rozkopane, w poprzek drogi barierki i zakaz ruchu. Zatrzymałem się na chwilę z lekka zdezorientowany i rozejrzałem szukając informacji o objeździe. Nic takiego nie było... I wtedy wyciągnąłem dwa fałszywe wnioski. Jeden, że skoro nie ma informacji o objazdach, to remont za chwilę się skończy i będzie można normalnie jechać dalej (o naiwny!). I drugi, wynikający poniekąd z pierwszego - nie warto tego fotografować. Wkrótce miałem przekonać się jak bardzo zawiodła mnie moja intuicja. Zdjęcia zacząłem robić dopiero później.

Rzut oka na mapę i ruszyliśmy równoległą drogą, odległą o kilkaset metrów. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do większego skrzyżowania i wróciłem do właściwej drogi. Zatrzymałem się i rozejrzałem. Z tyłu wszystko rozkopane i zakaz ruchu. Z przodu też rozkopane ale zakazu nie ma. Tylko ograniczenia prędkości i ostrzeżenia o robotach drogowych. I żadnych informacji o objazdach czy przejezdności drogi do Ciechanowca. Więc naprzód...


Droga wyglądała jak na zdjęciu powyżej, więc... nie było źle. Po kolejnych kilku kilometrach zaczęło być jednak jakby gorzej. Coraz większe wykopy, coraz węższa resztka asfaltu. Ale ponieważ i tak nie było jak zjechać na bok i nadal brakowało znaków o objazdach czy zamkniętych odcinkach - jechaliśmy twardo dalej. W końcu droga zwęziła się do jednego pasa i pojawiła się sygnalizacja sterująca ruchem wahadłowym. Działająca.... dobra nasza. Skoro są światła, to powinniśmy tędy jednak gdzieś dojechać. Czerwone światło świeciło się i świeciło, aż zaczęliśmy myśleć, że coś się zepsuło. Ale nie, w końcu zapaliło się zielone. Ruszyliśmy. Po paru zakrętach minęliśmy światła w drugą stronę i z nadzieją jechaliśmy dalej. I tak dojechaliśmy do końca... W pewnym momencie droga zniknęła... a przed nami wyrosły wykopy, zerwany asfalt i nadal żadnej informacji. Zawróciłem z pewnym trudem, kilkanaście razy manewrując do przodu i do tyłu, bo droga wąska a z obu stron wykopy. Ruszyliśmy z powrotem zgarniając po drodze kilka samochodów, które również tu pobłądziły. Dojechaliśmy do jakiejś polnej drogi i zjechaliśmy w bok. Sytuacja wydała mi się w tym momencie nawet zabawna. Zacząłem się z lekka chichotać widząc wielkie oczy, kolejnych kierowców wpuszczonych w... drogę do Ciechanowca.

Ruszyliśmy polną drogą w stronę widocznej w oddali wsi, tym razem już małym konwojem. Gdzieś po dwustu metrach zobaczyłem przewrócony i wrzucony w krzaki drewniany koziołek ze znakiem "zakaz ruchu" i tabliczką "nie dotyczy ruchu lokalnego". Ktoś się widocznie wkurzył. Uznałem, że leżący znak nie ma mocy prawnej i pojechałem dalej. Zresztą nawet nie miałem wyjścia. Za mną grzecznie podążało chyba z pięć samochodów. A cofanie całego konwoju wąską i nieco krętą drogą, niewiele szerszą niż samochód, byłoby niezłą zabawą.

Dojechaliśmy do wsi. Tu można było zasięgnąć języka. Tubylec, drapiąc się w głowę, powiedział:

- Nooo tędy powinno się dojechać...
- Na pewno?
Kolejne drapanie...
- Nooo do tej pory nikt nie wracał... ale wie pan. Oni to co chwila coś zamykają i otwierają. Sami się gubimy. Już od wiosny tak tu mamy. Jak rano ktoś z domu wyjedzie, to nie wie, czy wieczorem dojedzie.

No to w drogę. Może wreszcie skończy się błądzenie. Nic bardziej złudnego. Po kilometrze trafiliśmy na... nieoczekiwaną przeszkodę. Na środku drogi piętrzyły się pryzmy ziemi i kamieni o wysokości nawet pół metra. Trochę za dużo by przejechać naszym samochodem.
Danusia już nie wytrzymała, wyskoczyła z samochodu i op... opatyczyła operatora stojącej na poboczu równiarki.





A on:

- Co Pani tu na mnie krzyczy! Wszyscy dziś na mnie krzyczą... Jak będzie mi się chciało, to rozgarnę ziemię... A jak nie, to nie...
- A dziwi się pan, że krzyczą? Droga bez oznakowania i przygotowanych objazdów, więc chyba ktoś nawalił?
- Pani to nie do mnie, tylko do szefów. Ja równiarką jeżdżę...

Szczęściem żadnego szefa nie było w pobliżu. Mogłoby się to spotkanie źle skończyć. W nastroju byliśmy takim, że jak nic odezwałyby się atawizmy. Jędruś Kmicic puścił z dymem Wołmontowicze, Tuhaj-bejowy syn skończył na palu a my z braku konia niechybnie moglibyśmy kogoś włóczyć za samochodem - przez pryzmy.

Na szczęście naszemu rozmówcy się chciało. Po kilkunastu minutach mogliśmy ruszyć w dalszą podróż. Choć nie wiadomo było czy jedziemy w dobrą stronę i co nas spotka dalej.

Po dwóch czy trzech kilometrach dojechaliśmy znowu do głównej drogi... oczywiście nadal rozkopanej i nadal bez jakiegokolwiek oznakowania. Skręciliśmy w stronę Ciechanowca i pruliśmy przez dziury i wykopy z zawrotną prędkością 30 km/h. Radośnie przebyliśmy kilka kilometrów, gdy nagle dojechaliśmy do barierek i znaku... W oddali widać było stojącą w poprzek i porzuconą koparkę.



Na całe szczęście tuż przed znakiem była droga w bok. O dziwo nawet asfaltowa. Ponieważ nie mieliśmy za bardzo wyboru, gdyż mogliśmy jedynie cofnąć się do człowieka z równiarką, postanowiliśmy w nią skręcić.


Po kilometrze asfalt się skończył. Polne drogi nam nie straszne więc pojechaliśmy dalej. Może w końcu dojedziemy do jakiejś cywilizacji. Droga zrobiła się coraz bardziej polna i wąska ale wybór mieliśmy niewielki. Mogliśmy zawrócić bądź jechać dalej. Postanowiliśmy zaryzykować. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do pierwszego skrzyżowania polnych dróg.


I tu spotkała nas niespodzianka. Pojawił się... pierwszy i jedyny drogowskaz. Na skraju drogi wbito ręcznie namalowaną tabliczkę. Pewnie ktoś z mieszkańców wkurzył się, że błądzący kierowcy co chwilę zawracają mu... głowę i wyręczył drogowców. Bo oczywiście oficjalnych znaków nadal nie było.



Ruszyliśmy więc tak jak pokazywał napis. Nadal polną drogą. Ale przynajmniej wyglądało, że w dobrym kierunku.


Po kolejnych paru kilometrach droga zmieniła się w asfaltową. I po pół godzinie dojechaliśmy do Ciechanowca. Niestety o żadnych zdjęciach nie było już mowy, gdyż przejechanie całej trasy zamiast niecałej godziny, zajęło nam ponad trzy. Do Wojnowa dotarliśmy w środku nocy.

Chciałbym z tego miejsca podziękować Regionalnemu Zarządowi Dróg i Mostów albo komuś innemu, kto odpowiada za drogi i ich oznakowanie w tym rejonie, za dostarczenie mi niezwykłych wrażeń. Podejrzewam, że nawet wycieczka do Egiptu nie dostarczyłaby mi tylu emocji. W końcu piramidy i Sfinksa widziałem na zdjęciach setki razy. A drogi do Ciechanowca - nigdy!
Tak sobie myślę, że można by z tego wręcz zrobić atrakcję turystyczną i sprzedawać bilety. Obozy surwiwalowe się nie umywają. Zadanie dla uczestników takiej atrakcji mogłoby brzmieć tak: "Przejedź z Siemiatycz do Ciechanowca nie używając środków uspokajających".
Potem dowiedziałem się, że podobną przygodę mieli moi przyjaciele ze Sławatycz. Miesiąc wcześniej błądzili na tej drodze i jakiś fragment jechali wręcz na przełaj... A miesiąc później kolejny znajomy radośnie tą trasą jechał. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku nie było żadnego oznakowania.

I przypomniała mi się opowieść koleżanki, która wyjechała kiedyś do Stanów zbierać materiały do doktoratu. Przed podróżą zdała egzamin na prawo jazdy, gdyż samochód był jej potrzebny do pracy. Na miejscu, będąc świeżo upieczonym kierowcą, przejechała przez połowę Ameryki. Nie miała nigdy  problemów z trafieniem. Oznakowanie było takie, że nie budziło żadnych wątpliwości. Nawet przejechanie przez wielkie miasta nie było trudne. Po kilku latach wróciła do Polski mając doświadczenie i setki tysięcy kilometrów na liczniku. I co? Zabłądziła w pierwszym mieście...