09 grudnia 2020

Nadwiślańska wie(rzb)(dźm)a


Chodząc po nadwiślańskich chaszczowiskach, trafiłem kiedyś na wierzbę. Rosła samotna i ukryta przed ludzkim wzrokiem. Żeby się z nią spotkać, trzeba było zejść z utartych ścieżek, wedrzeć się w gęstwinę traw i rozmaitych chabazi porastających nadwiślański brzeg. 

Nie była wielka, wzrost miała wręcz niepozorny ale sądząc z wyglądu wiele już przeżyła. Miała wypróchniałe wnętrze i ślady po niegdysiejszych dziuplach - otwory w pniu dziś prowadzące donikąd a właściwie do pustego wnętrza pnia. 

Wyglądała trochę jak postać, pochylona nieco i z podniesionymi wysoko ramionami, jakby przerażona tym co dzieje się dookoła. Skojarzyła się mi z jakąś wiedźmą, roztaczającą pieczę nad okolicą. Tak dla wyjaśnienia, pierwotnie słowo "wiedźma" oznaczało "ta która wie" na przykład co robić, gdy ktoś zachoruje. Potrafi doradzić w takiej czy innej sprawie. Negatywnego znaczenia nabrało dopiero później.

Zrobiłem jej kilka zdjęć. Za to poniższe dostałem nawet kiedyś jakąś nagrodę...



I wróciłem w to miejsce po dwóch latach. 
Sprawdzę co słychać u fotografowanej wierzby - myślę... 
Przedzieram się przez krzaczory, rozglądam... miejsce chyba to samo ale drzewa nie widać? Podchodzę bliżej - jest! Tylko... leży złamana, rozdarta w pół! A więc przyszedł  na nią czas. Niestety!


Kiedy podszedłem zupełnie blisko, dowiedziałem się co się stało. Mogła jeszcze stać, nawet i wiele lat ale...  ktoś rozpalił w środku wierzby ognisko! 
Wygląda na to, że w tym przypadku czas miał... postać człowieka.