21 lutego 2016

Lodostój...





Wodospad Czartów Młyn. Ukryty w środku lasu - trochę na południowy zachód od Zalewu Solińskiego i daleko od uczęszczanych bieszczadzkich szlaków. Sama nazwa sugeruje, że musi być w nim coś niezwykłego. Zwykły wodospad nie zasłużyłby wszak na taką nazwę. Czarcia mąka nie może być przecież mielona byle gdzie...
Polska jest pełna takich diabelskich miejsc. Diabelski Kamień to zazwyczaj ten największy w okolicy, Czarcie Pole to to usłane polodowcowymi głazami, Diabelskie Uroczysko to najdzikszy i najbardziej niedostępny fragment bagiennego lasu. Jak będzie wyglądał Czarci Wodospad?

Wybierałem się tam od lat. Ale ciągle było jakoś nie po drodze. Zawsze skręcałem w stronę połonin i wyższych partii Bieszczadów. Zresztą od domu moich przyjaciół, u których zawsze się zatrzymuję, do wodospadu jest dobrych kilkadziesiąt kilometrów. Zaś w obie strony to będzie... tak z 1/3 odległości między moim domem a Bieszczadami.

Wreszcie w tym roku - udało się. Mróz ścisnął potężny - jednej nocy doszedł nawet do -25 stopni; zaś śniegu było jak na lekarstwo. Idealny czas by przyjrzeć się zamarzającym, bieszczadzkim strumieniom.
Obróciłem kierownicę w inną  niż zazwyczaj stronę. Kilometry z lekka oblodzonego asfaltu zaczęły nawijać mi się na koła. GPS (czyli Gnaj Przed Siebie) słowami Krzysztofa Hołowczyca tłumaczył mi w które, coraz węższe drogi należy skręcać.

Dojechałem na miejsce i zacząłem się rozglądać za jakąś informacją. Według mapy od drogi odchodzi do wodospadu wyznakowany szlak. Nic nie było... po paru kilometrach zawróciłem i dopiero wtedy dostrzegłem widoczną, wyłącznie z jednej strony, małą tabliczkę:

Wodospad Czartów Młyn.

Stała tuż przy placu do składowania drewna, mogącym służyć za parking.

Dobrze... czyli to gdzieś tu... ale w którą stronę iść? Na tabliczce nie było żadnej strzałki. Rozejrzałem się trochę dookoła, pokręciłem w kółko. Z jednej strony zamarzający strumień, z drugiej gęsty las... to idę w trzecią. Po przejściu kilkuset metrów nadal nie znalazłem żadnej, wiodącej w bok drogi. I pewnie błądziłbym tam długo, gdyby nie spotkany po drodze leśnik. Zatrzymał się z pytaniem czemu tak wędrujemy środkiem szosy i czego szukamy. Skierował nas we właściwą stronę. Okazało się, że szlak jest... ukryty za placem z drewnem. Trzeba pójść na jego koniec, tam gdzie się wydaje, że już nie ma żadnej drogi i przejść wzdłuż strumienia. Potem skacząc po kamieniach przeprawić się przez wodę i dopiero wtedy widać leśną ścieżkę oraz oznakowanie szlaku.

Po półgodzinnym marszu i podziwianiu utrwalonych w zamarzniętym błocie, tropów dziesiątków zwierząt - były nawet żubry; wyłonił się zza pagórka - on.




























Właściwie trudno było go nazwać wodospadem. Wszystko było zamarznięte i lśniło mleczną lodową bielą. Jedynie gdzieś spod lodu słychać było perlisty dźwięk płynącej wody. Jakby żyjące w tym lesie krasnale szeptały tysiącami małych dzwoneczków.

Z bliska wyglądał jeszcze lepiej niż na wyszukanych przez wujka Gugla zdjęciach. Wysokości chyba z sześciu metrów i tworzący jakby wielkie skalne schody, po których spływa i rozpryskuje się woda. Dziś zatrzymana w czasie przez mróz.

Coś mi się zdaje, że stanie się to obowiązkowy punkt moich kilku następnych bieszczadzkich wycieczek. Pozostawił wrażenie fotograficznego niedosytu - a bardzo nie lubię tego uczucia.

PS. Pozdrowienia dla Lidki i Mirka. których spotkałem w drodze.