Może jeszcze za zakrętem
Ujrzym drzewo albo kamień
Przez nikogo nie widziane...
J.R.R. Tolkien
Nad górskim potokiem o nazwie "Biała", (Hmmm... czyżby nie był to potok tylko rzeczka? Albo potok rodzaju żeńskiego?) spędziliśmy dwa dni. Byczyliśmy się równo, czytaliśmy książki, Tosia malowała swoje obrazy. Ba... nawet zażywaliśmy ekologicznego jacuzzi. W jednym miejscu potoku było zagłębienie, jakby wanna i gdy się w niej siadło, płynąca po kamieniach woda, trzepała z dużą siłą w plecy, zaś z drugiej strony żyjące pod kamieniami niewielkie rybki skubały delikatnie nogi.
Do tego zrobiliśmy pranie. Wiecie jak się robi pranie w górskich potokach? Potrzebny jest do tego sznurek albo kamień albo jedno i drugie. Przywiązujemy sznurek do ubrania i wrzucamy ciuch do wody, zaś sznurek mocujemy do jakiegoś kamienia, nadbrzeżnego krzaczora czy po prostu przyciskamy ubranie kamieniem Po godzinie trzepotania w szybko płynącej wodzie ubranie jest czyściutkie. Bez żadnych mydeł, detergentów czy proszków. Potem ozdabiamy drzewo sukienkowe i suszymy wszystko w letnim słońcu.
Trzeciego dnia ruszamy powoli w stronę Troi... Karpackiej Troi. Skansenu o którym sporo słyszałem ale nie miałem jeszcze okazji go odwiedzić.
Ale najpierw trzeba znaleźć jakieś fajne miejsce na kolejny nocleg. Poszukiwania na guglomapie ujawniły niewielki leśny parking, daleko od głównych dróg i obok ruin jakiegoś zamku. Do skansenu jest stamtąd może z 10 kilometrów.
Więc cóż, żegnamy potok "Biała" i... nawijamy kilometry asfaltu na koła.
Późnym popołudniem, kilka kilometrów przed celem, skręcamy w jakąś boczną wąską i krętą drogę. Stajemy na jakimś małym placyku, dobre pół kilometra od zaznaczanego na mapie parkingu. Tylko, że dalszej drogi nie ma! Może z 10 metrów dałoby się przejechać terenówką a potem na przełaj przez las. Nic się zresztą nie zgadza na mapach i w terenie. Zawracamy. Krzyś z nosem w tablecie przejmuje nawigowanie. 100 metrów niżej znajdujemy jeszcze jedną drogę w bok, skręcamy ale... to chyba niemożliwe by prowadziła do naszego celu? Wygląda jakby była to droga donikąd, jakieś krzaczory, dalej widać pasiekę... Wracamy. Jadę powoli tyłem, łypiąc to w jedno, to w drugie lusterko i nagle... ŁUP! Samochód się przechyla. Wpadam tylnym kołem w jakąś dziurę czy inny rów, zupełnie niewidoczny w trawie. Próbuję ruszyć do przodu ale koła tylko buksują. No pięknie!
Danusia idzie do nieodległego domu po pomoc a ja robię kipisz w bagażniku i wyciągam linę, która zgodnie z prawami Murphy'ego, jest w skrzynce na samym końcu. Przyjaciel, który towarzyszył nam przez część podróży podczepia ją do swojego samochodu. Wraca Danusia więc spróbujemy wyciągnąć się własnymi siłami, zanim nadejdzie obiecana pomoc. Odpalamy dwa samochody, lina się napręża. Danusia z Krzysiem pchają z drugiej strony, koła nagle łapią przyczepność i po chwili jestem uwolniony. Cofam się ostrożnie obstawiany przez Krzysia i Danusię, pilnują bym znowu w coś nie wpadł.
Rozmawiamy przez chwilę z człowiekiem, który przybył z pomocą. Tam dalej nie ma nigdzie żadnego parkingu. Jest tylko ten mały placyk, na którym byliśmy kilka chwil temu. Mapy i rzeczywistość rozchodzą się w tym miejscu mocno.
Zostajemy więc na tym placyku, choć musieliśmy się nieźle nakombinować, by stanąć w miarę równo, bo kiepsko się śpi w przechylonym samochodzie.

Rano wybieram się na małą wycieczkę po okolicy. Chciałbym dojść do ruin tego zamku ale jeśli oznaczony na mapie jest podobnie jak parking, to trochę może mi to zająć. Nie znajduje żadnej informacji, szlaku, ścieżki... więc idę na przełaj przez las w mniej więcej dobrym kierunku. A las tu jest naprawdę ładny. Sporo w nim starych drzew o tak niesamowitych, powęźlonych pniach, że musiałem uwiecznić je na zdjęciach.
W lesie spotkałem tubylca, chodził i szukał grzybów. Doskonale wiedział kim jestem i że nocowaliśmy tu w kamperku. Pyta czy dobrze się spało i czy to fajnie w wakacje tak sobie podróżować.
Pytam go o zamek. Pokazuje mi w którą stronę iść, by natrafić na ścieżkę... a potem jeszcze długo rozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że jeszcze 30 - 40 lat temu zamek był dużo większy. Ale ludzie rozbierali go kawałek po kawałku i wywozili do budowy okolicznych domów.
- Tu - mówił pokazując na wzniesienie nieopodal - potrafił stać szereg furmanek.
A władze tym się zupełnie nie interesowały. Dopiero po latach ktoś sobie przypomniał:
- Mamy przecież zamek!
I objęto całe wzgórze ochroną. Powstał rezerwat Golesz chroniący i przyrodę i ruiny zamku. Tylko z zamku, już prawie nie było czego chronić, bo uchowało się niewiele. Zostały praktycznie same fundamenty. Potem trochę to uporządkowano, zrobili nawet tablice dla turystów...
- Widział je pan? Nie? No właśnie, stoją zarośnięte w krzakach i to nie przy samym parkingu, gdzie wszyscy chodzą, ale kawałek z boku.
Żegnamy się i idę w stronę ścieżki, wije się ona dookoła wzgórza na którym stoją przetrzebione i rozebrane resztki zamku. Okolica jest naprawdę ładna. W runie górskiego lasu czerwienią się obficie owoce obrazków plamistych. Musi być tu pięknie wiosną, kiedy rozkwitają ich dziwne, nietypowe kwiaty.

Obchodzę całe wzgórze. Widać jakby ślady po fosie czy jakimś zagłębieniu ciągnącym się dookoła wzgórza. Wkrótce dochodzę do wejścia do zamku. Ono znowu nie jest malownicze.
Ot, kawałek bramy i muru wysokości może metra, kawałek bastei podobnych rozmiarów i trochę kamieni porozrzucanych po okolicznych krzakach. Krążę sobie po resztkach zamku i myślę jak sfotografować to, co z niego zostało.
A potem powoli, starając się nasycić widokami wracam do samochodu. W sumie jak już trzymałem się ścieżki, to okazuje się że jest to całkiem blisko. Na górę szedłem trochę dookoła. I nagle obok parkingu znalazłem wejście na ścieżkę do zamku i te tablice informacyjne. Postawione są tak genialnie, że widać je od tyłu a od przodu zasłonięte jest wszystko jakimiś chaszczami. Stałem rano zaledwie kilka metrów obok i nic nie zauważyłem.
Po śniadaniu zwijamy się i ruszamy w stronę Karpackiej Troi. Nawigacja pokazuje kilkanaście kilometrów, więc szybko dojeżdżamy na miejsce. Przechodzimy przez kasy, okazuje się że otrzymana kiedyś odznaka "Zasłużony dla kultury polskiej" zapewnia mi darmowe wejście. Można też tu kupić trochę historycznych materiałów. Zaopatrujemy się więc w książeczkę o dawnym łucznictwie.
Pierwsze co mi się rzuca w oczy to bardzo rozległy teren. Będzie trochę chodzenia.
Skansen założono w miejscu, gdzie odkryto najstarszą osadę obronną w Polsce. Chociaż to raczej złe określenie. Należałoby napisać najstarszą znaną osadę, bo nigdy nie wiemy, co zostanie jutro odkryte. I nie w Polsce a na terenie dzisiejszej Polski, bo cztery tysiące lat temu w epoce wczesnego brązu, nikt o Polsce czy w ogóle o państwach i narodach nie słyszał.

Skansen nie miał na początku szczęścia, Jego otwarcie zaplanowano na lato 2010 roku ale... płynąca kilkaset metrów dalej niewielka rzeczka Ropa, pokrzyżowała te plany. Na co dzień mająca 20 - 30 metrów szerokości, tuż przed otwarciem skansenu wystąpiła z brzegów i zalała całą okolicę. Ucierpiał nie tylko skansen, około 30% pobliskiego Jasła znalazło się też pod wodą. Nie mówiąc o dziesiątkach innych wsi, miast i miasteczek na Podkarpaciu.
Tak wielkiej wody w Ropie nie notowano co najmniej od ponad 100 lat.
Porządkowanie i usuwanie strat trwało długo. Skansen otworzono dopiero rok później.
Robi się upalnie, tegoroczne lato nie ma litości. Tosia już dawno stwierdziła, że zasiada w cieniu i maluje. My kręcimy się po skansenie i fotografujemy wszystko, co zwróci naszą uwagę. Z racji na upał robimy to bardzo powoli, temperatura nie zachęca do szybszego marszu. By się ochłodzić wchodzimy raz po raz do domków. To ciekawe, gliniane, kryte grubą strzechą nie potrzebują klimatyzacji. W środku jest po prostu chłodno.

W skansenie można spotkać też różne zwierzaki. Kozy miały wywalone na upał, zaś bliskie naszemu sercu koniki polskie stały sobie w cieniu w stajence i udawały. że ich nie ma.
Wejście na wzgórze i dawną główną cześć grodu daje nam nieźle w kość. Zrobione są tam schody, z których podziwiać można fragmenty zrekonstruowanych umocnień. Nie wiem ile tam było stopni ale... stanowczo na tę pogodę za dużo.
Na samym końcu skansenu znajduje się wieża widokowa. Wdrapaliśmy się na nią porządnie zasapani. Ale na górze wiał wiatr i panował miły chłodek. Dopiero stąd widać jak wielki obszar zajmuje teren dawnego grodu.
Koniec osadnictwa i gwałtowny upadek grodu w tym miejscu datowany jest na wczesne średniowiecze czyli początek XI wieku. Najprawdopodobniej związany jest z utratą po śmierci Bolesława Chrobrego Grodów Czerwieńskich na rzecz Rusi Kijowskiej.
Czyli jakby nie patrzeć okolice te były zamieszkałe przez około 3000 lat!
Do zwiedzania mamy nie tylko część plenerową ale i bardzo fajne ekspozycje w pawilonie. Powiem tak, żeby wszystko spokojnie obejrzeć i przeczytać umieszczone informacje potrzeba sporo czasu. To nie jest skansen na godzinną wycieczkę. Chyba, że ktoś chce przebiec, odhaczyć zaliczenie i pognać dalej. My zaś lubimy delektować się i oglądać takie miejsca powoli i z uwagą.
Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę... Dokąd? Zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz