10 września 2025

Czerwony Księżyc

 

 


     uż od tygodni byłem bombardowany informacjami o nadchodzącym zaćmieniu Księżyca: niezwykłe zjawisko, spektakularny spektakl, czerwony Księżyc; na następne trzeba będzie czekać ileś tam lat...

Wujek Gugl podsuwał mi kolejne artykuły, co jak się okazało wcale nie było takie oczywiste. Żyjemy w swoich cyfrowych bańkach... Nasz przyjaciel był mocno zaskoczony, kiedy zadzwoniliśmy z pytaniem czy też czeka na zaćmienie. Dobry wujek G. w swej mądrości i łaskawości uznał, że nie będzie to dla niego interesujące. Zastanawiam się ile rzeczy nas omija, bo Wielki Brat patrzy, analizuje i segreguje...

A z innej beczki, kiedyś ktoś mi podrzucił, stworzony bodaj przez studentów informatyki, program do profilowania osób po ich wpisach na Fb. Uruchomiłem, wskazałem swój profil. Komputer mielił dane przez kilka minut a potem stwierdził,  ze jestem trzydziestoparoletnią kobietą o konserwatywnych podglądach! Także tego... 

Wracając do zaćmienia. W pochmurne popołudnie sprawdziliśmy prognozę i rozkład chmur na radarach pogodowych. I... na dwoje babka wróżyła. Może się rozpogodzi, może nie. 

Ale i tak spakowaliśmy sprzęt do samochodu i pojechaliśmy nad nieodległą Wisłę, w miejsce gdzie Księżyc powinien wzejść nad wodą. Może będziemy mieli trochę szczęścia. Zabraliśmy też pętko kiełbachy. Jak nie będzie co fotografować, to przynajmniej zrobimy sobie nad wodą ognisko i spędzimy miło czas. 

Nie minął kwadrans a już byliśmy w miejscu, gdzie wielokrotnie przyjeżdżałem fotografować rzekę o świcie. Niestety prawie całe niebo zasnute było chmurami. Rozstawiłem sprzęt, zapiąłem długi obiektyw i... czekamy. A właściwie znosimy gałęzie na ognisko, rzucając nerwowo okiem w miejsce gdzie Księżyc powinien się pojawić . 

Pochmurno jak było...  tak jest. Gdzieś w ciemności odzywają się żurawie, wielkie ich stado wylądowano na łasze za wyspą. Potem już w ciemnościach dołączyły do nich gęsi.    

Kiełbaski zostały upieczone i zjedzone, ognisko wygasło, zrobiło się praktycznie ciemno, a Księżyca jak nie widać, tak nie widać. Gdzieś po przeciwnej stronie nieba zabłysła za to niewielka nadzieja, czyli pojawiło się kilka nieśmiałych gwiazd.   

Nagle Danusia podrywa się, wyciąga rękę i prawie krzyczy.

- Jest, jest!

- Gdzie? Nic nie widzę. 

Wyciągam lornetkę, faktycznie! Delikatne rozjaśnienie czarnego nieba przybiera ledwie widoczny kształt Księżyca.      

Księżyc był tak słabo widoczny, że nie mogłem go dostrzec w wizjerze aparatu. To zdjęcie zrobiłem praktycznie na oślep, kierując obiektyw mniej więcej w miejsce, gdzie widać było to rozjaśnienie na niebie. Nie minęły dwie chwile i półtora momentu, gdy chmury znowu wszystko zakryły. Ale przynajmniej wiedzieliśmy, że stoimy w dobrym miejscu.  

Trzeba było czekać kolejny kwadrans na następne przejaśnienie... Tym razem Księżyc został przedzielony na dwie części. Potem znowu zniknął.

Czerwony Księżyc pojawiał się i znikał. To było z jednej strony zabawne, z drugiej wkurzające bo... prawie całe niebo było już bezchmurne. Tylko na południowym wschodzie, tam gdzie wypatrywaliśmy naszego zaćmionego satelity, bujały się chmury zajmujące nawet nie ósmą część nieboskłonu. Nad głowami, w krystalicznym, nocnym powietrzu migotały nam gwiazdy a Księżyc najwyżej mrugał okiem zza rzadszych czy gęstszych chmur. I nawet kiedy widać go było w całej okazałości, powietrze nie było do końca przejrzyste. 

Wreszcie udało się sfotografować nadwiślański krajobraz. Choć nie są to takie zdjęcia na jakie po cichu liczyłem. Miałem nadzieję na Wielki Czerwony Księżyc tuż nad wiślaną wodą, odbicia na falach. jakieś nadbrzeżne drzewa... ale cóż, Matka Natura miała inne plany.

Kiedy zaćmienie zaczęło się kończyć przyszły kolejne chmury. Przez kilka minut widać było tylko odsłonięty jasny pasek, potem i on zniknął. Poczekaliśmy jeszcze z pól godziny ale chmury tym razem zajęły ponad połowę nieba. Gwiazdy nad głowami zaczęły powoli znikać, jakby coś niewidzialnego je pożerało. 
Spakowaliśmy sprzęt i wróciliśmy do domu. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz