24 października 2025

Zapiski z drogi... atak chmur








Wy, których dni upływają pod sufitem.

Tak, pod sufitami mieszkań, sklepów, kawiarń, samochodów.

Nawet kiedy lecicie w chmurach,

nad waszymi głowami sufit, pod stopami podłoga.

Witajcie u mnie, pod Niebem.


                                    Edward Redliński w albumie Wiktora Wołkowa







N adal mieszkamy nad Wisłą, zrobiło się tak upalnie, że jedyne co można robić, to siedzieć w cieniu albo... w wodzie po szyję.

Postanowiłem zatem nie rzucać wyzwania rzeczywistości i spędzić kolejny dzień w cieniu drzewa, pracując nad materiałami dla Szkół Benedykta. 

Wstałem przed świtem w nadziei na jakieś fajne ujęcia ale niestety wschód słońca był zwyczajny. Żadnych mgieł, żadnych chmur, ostre słońce - niczym dziura w jaśniejącym niebie, wyskoczyło ponad horyzont i tyle.

Przeszedłem jedynie kilka kilometrów wzdłuż brzegu i wykąpałem się w porannej rosie. Serio... po marszu przez wysokie trawy, miałem spodnie mokre sporo powyżej kolan, tak, że można było je wyżymać. Wisiały sobie potem malowniczo na statywie i schły w letnim słońcu. I nie wiem dlaczego tego nie sfotografowałem. 

Wyciągnąłem notatki i zasiadłem pod drzewem przy małym stoliczku. Przez godzinkę z hakiem udało mi się skupić na pracy ale życie miało inne plany.

Zaczęło się niepozornie. Na bezchmurnym dotąd niebie pojawiło się trochę chmurek. Niczym małe owieczki, pasące się błękitem nieba, powoli wędrowały sobie nad wiślaną wodą... Wstałem i zrobiłem kilka zdjęć, bardziej z przyzwyczajenia. 


Ale po kilkunastu minutach sytuacja się zmieniła. Owieczki zbiegły się i... stały się jakby bardziej agresywne. Znowu przerwałem na kilka minut pisanie, przeszedłem wzdłuż brzegu trochę w prawo, trochę w lewo. Wróciłem do stolika, napisałem kolejne dwa czy trzy zdania i... spojrzałem w niebo.

Chmury kłębiły się coraz bardziej i bardziej. Znów rzuciłem pióro i porzuciłem klawiaturę. Złapałem leżący nieopodal aparat, by pomaszerować wzdłuż brzegu w poszukiwaniu kadru i ciekawszego układu chmur. 
Wróciłem do pisania.

Po napisaniu kolejnych kilku zdań, rzuciłem okiem na Wisłę. Znowu wszystko się zmieniło. W ciągu tych kilku chwil naszły wielkie ciemne chmury i rozciągnęły się nad rzeką na całej szerokości. Wędrowały na różnych wysokościach Te widoczne niżej nad drugim brzegiem były bardzo statyczne, te wyższe, ciemne i skłębione gnały tak, że każda minuta przynosiła coś nowego.


Przez chwilę sypnął rzęsisty deszcz. Tak sypnął, bo wyglądało to tak, jakby ktoś wziął w gigantyczną garść trochę wody i rzucił nią w naszą stronę. Albo przechylił nam nad głowami kosmiczną konewkę. Zanim zdążyliśmy się schować, deszcz się skończył. Zostały tylko śmieszne placki na zakurzonym samochodzie. 

Z uporem wracałem kilka razy do pisania ale... Matka Natura postanowiła nie dać mi się skupić. To już nie były owieczki, nawet nie owce czy barany; to całe stada wkurzonych hipopotamów!
Dosłownie co kilka minut łapałem aparat i robiłem szybki marsz wzdłuż brzegu.

A potem wszystko się uspokoiło, hipopotamy zniknęły, owce zmieniły się w owieczki, które również gdzieś sobie powędrowały, powrócił bezchmurny upał. Niebo stało się bladoniebieskie, jakby wyprażone słońcem aż do utraty koloru. 

Wszystkie zdjęcia zrobiłem w ciągu może dwóch godzin, praktycznie w jednym miejscu, wędrując najwyżej kilkadziesiąt metrów to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż wiślanego brzegu.
 








08 października 2025

Zapiski z drogi... Było sobie drzewko

 


A droga wiedzie w przód i w przód,
Choć się zaczęła tuż za progiem –
I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak, jak mogę…
Znużone stopy depczą szlak –
Aż w szerszą się rozpłynie drogę,
Gdzie strumień licznych dróg już wpadł…
A potem dokąd? – rzec nie mogę.”

                                    J.R.R.Tolkien




ym razem postanowiliśmy na kilka dni zamieszkać nad Wisłą. Jechaliśmy długo jakimiś krętymi drogami przez coraz to mniejsze wsie. Kilka razy miałem wrażenie, że wjedziemy komuś na podwórko ale w ostatniej chwili, pojawiała się niewidoczna do ostatniej chwili droga w bok. Chociaż droga to chyba za dużo powiedziane, gdy spotkaliśmy kogoś jadącego z naprzeciwka, trzeba było zwolnić i zjechać częściowo na pobocze. W końcu przejechaliśmy wał przeciwpowodziowy i przed nami rozciągnęły się rozległe nadwiślańskie łąki poprzecinane polnymi drogami. Gdzieś daleko po lewej stał kamper czy przyczepa, więc pojechaliśmy w prawo. Ominęliśmy jakieś nadbrzeżne krzaczory i nagle wylądowaliśmy nad samym brzegiem w miejscu idealnie nadającym się na obozowisko. We wszystkie strony widok na rzekę i drzewo dające cień w upalne dni. 

Brzeg był stromy, prad szybki. Co jakiś czas słychać było głośny plusk, to obrywał się kawałek podmytej przez nurt darni... 

A kiedy popatrzyłem na mapę, uzmysłowiłem sobie że już tu kiedyś byłem. Chyba ponad 30 lat temu robiłem zdjęcia mewom na widocznej na środku rzeki wyspie. Ale okolica wyglądała zupełnie inaczej, nic nie wzbudziło żadnych skojarzeń. Gdybym nie pamiętał nazw nadbrzeżnych miejscowości, w ogóle bym się nie zorientował. Cóż, Wisła jak każda dzika rzeka zmienną jest... 

Nad samym brzegiem rósł spory krzak głogu. Sam jeden wśród traw. Wyglądał bardzo malowniczo więc uczyniłem go bohaterem swoich zdjęć. 

Pierwsze zdjęcia zrobiłem zaraz po przyjeździe, kolejne wieczorem...



Kolejne następnego dnia rano, przy wtórze gęsiego gęgania, bo spore stado krążyło wtedy nad rzeką. Spłoszyła je pędząca środkiem motorówka i szukały spokojniejszego miejsca. Kilka razy siadały, podrywały się, siadały...



I wtedy dostrzegłem, że drzewko rośnie praktycznie w powietrzu! Kawał darni wystawał z podmytego brzegu i trzymał się pewnie tylko na korzeniach. Nie były to może wiszące ogrody Semiramidy, jeden z siedmiu cudów świata wybudowany przez babilońskiego władcę Nabuchodonozora II dla swojej ukochanej małżonki,  ale... i tak widok robił wrażenie. Ciekaw byłem od jak dawna tak sobie wisi?
 


Zastanawiałem się czy nie zejść na dół ale... bałem się. Stroma skarpa wyższa od człowieka, zejść może i by się dało ale jak wspiąć się z powrotem? 



I siedzieliśmy sobie pod wieczór, zastanawiając się czy jutro jechać dalej czy zostać jeszcze trochę, kiedy usłyszeliśmy szum jakby gdzieś obok lunął rzęsisty deszcz a potem głośny plusk. 
Krzyś, który akurat patrzył się we właściwą stronę poderwał się: 

- Drzewko zniknęło!

Skoczyliśmy nad pobliski brzeg. I rzeczywiście, krzak głogu leżał na dole częściowo w falach Wisły.  Zniknął jak wiszące ogrody Babilonu. Zostały tylko zdjęcia.

- Przez chwilę myślałem, że mam jakieś przewidzenia - dodał Krzyś.
  









25 września 2025

Zapiski z drogi... gdzieś nad Nidą






dzieś w drodze nad Nidę... Co to znaczy być w drodze najlepiej chyba wiedzą Sted i pułkownik Lawrence.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w Nowym Korczynie tuż przy ujściu Nidy do Wisły. Sfotografowaliśmy ruiny synagogi. Ten niepozorny budynek powstał w 1659 roku na mocy przywileju Jana Kazimierza, tego który ruszył na ratunek obleganemu przez Kozaków Zbarażowi i tego, którego potem ratował przed Szwedami Jędruś Kmicic.
Do budowy synagogi wykorzystano materiały z rozbiórki zamku królewskiego, zamku w którym lubił bywać Władysław Jagiełło... Dziś z zamku została... ulica Zamkowa i wieś Podzamcze. Być może też jakieś pozostałości fundamentów pod ziemią.



W Nowym Korczynie spędzał dzieciństwo Jaś Długosz, późniejszy historyk, kronikarz i wychowawca synów Kazimierza Jagiellończyka. Ojciec Jasia był tu starostą. 





























Ruszyliśmy dalej i w końcu dojechaliśmy nad samą rzekę. Okolica nam się spodobała więc postanowiliśmy tu zamieszkać, na dzień, może dwa, może trzy... jak to w drodze. Zakola Nidy są bardzo urokliwe i do tego położone daleko od szosy i innej cywilizacji. Zresztą całe Ponidzie jest piękne. Byliśmy tu nie raz.



Ledwie się jakoś zagospodarowaliśmy, przygalopowały górą tabuny chmur i zaczęła się równa zlewa. Zwialiśmy do samochodu, choć chętka brała, by złapać jakiś szampon czy inne mydełko i skorzystać z boskiego prysznica. Deszcz zabębnił potężnie o dach. Kilka razy wyskoczyłem z aparatem, wracając po chwili z mokrą głową.





A potem chmury przeszły, poszły sobie dalej i rozkwitła przed nami tęcza. Przez chwilę była podwójna i mam wrażenie, że na moment pojawił się bardzo słabo widoczny trzeci łuk! A do tego gdzieś za rzeką zaczął się poszczekiwać koziołek a nad wodą śmigały sobie szafirowe zimorodki.
Wieczorem za rzeką odzywały się puszczyki, zza zakola dalej szczekały koziołki. W nocy chrumkały i pomrukiwały bobry. Nie dawały Tosi spać... Czasem słychać było głośny plusk. To odpadały kawałki podmytego brzegu na zakolu. Kilka brzegówek straciło w ten sposób lęgi.





Po wieczornej ulewie świt zrobił się zjawiskowy. Nad łąkami i wodą snuły się mgły. Czasem było widać tylko czubki drzew. Poderwali się wszyscy, Krzyś wyciągnął drona i zaczął filmować te mgły z góry.





Lodowata rosa chłodziła bose stopy ale... nie dało się tak chodzić, bo ktoś porozsiewał dookoła setki ostów. Trzeba było przeprosić się z butami.










Po godzinie czy dwóch słońce rozproszyło poranne mgły, można było wrócić do naszego domu na kołach, odespać wstawanie o czwartej nad ranem. To nawet nie była Stachurowa "godzina słynna piąta pięć"... Zastanawiam się jak to jest, że w terenie budzę się sam z siebie tuż przed świtem a kiedy śpię w czterech ścianach, często trudno jest mi wstać.



A potem po odespaniu i śniadaniu, praca w cieniu drzewa z laptopem na stoliczku... Inni też zajęli się swoją robotą.



Tosia maluje i tworzy "Galerię w samochodzie". Gdyby ktoś chciał zamówić sobie u niej taki czy inny obraz... to dziewczyna chętnie przyjmuje zamówienia. Jest genialną portrecistką. 









Krzyś tłumaczy komuś przez Internet zawiłości matematyki. Ciekawe, nawet latem, w wakacje, niektórzy chcą się uczyć.















W przerwach trochę lenistwa i kąpiel w rzece. Musieliśmy przejść ze 200 metrów w górę rzeki, spłynąć, wyjść na brzeg i tak kilka razy... bo nurt był tak szybki, że dało się tylko płynąć z prądem. Nawet Krzyś, świetny pływak nie dawał rady przepłynąć pod prąd więcej niż kilka metrów i to z dużym wysiłkiem.







Wieczorem kolejny spektakl przyrody. Matka Natura dała pokaz choć jeszcze chwilę wcześniej nic go nie zapowiadało. Naszły kosmiczne wręcz chmury, przez chwilę niebo zrobiło się czerwone.








W nocy znowu słychać koziołki, puszczyki i... świerszcze, które tak szaleją dookoła, że aż powietrze zdaje się drżeć... wczoraj po deszczu siedziały cicho.


Mieliśmy zrobić ognisko ale po fotografowaniu niesamowitego wieczoru, nikomu już się nie chciało zbierać opału i rozpalać... przez kilka chwil i dwa momenty wsłuchiwaliśmy się w dźwięki nocy i poszliśmy spać.


A jutro... albo tu zostaniemy, albo ruszymy dalej, zamieszkać w innym, nowym miejscu, jeszcze nie wiadomo gdzie.









10 września 2025

Czerwony Księżyc

 

 


     uż od tygodni byłem bombardowany informacjami o nadchodzącym zaćmieniu Księżyca: niezwykłe zjawisko, spektakularny spektakl, czerwony Księżyc; na następne trzeba będzie czekać ileś tam lat...

Wujek Gugl podsuwał mi kolejne artykuły, co jak się okazało wcale nie było takie oczywiste. Żyjemy w swoich cyfrowych bańkach... Nasz przyjaciel był mocno zaskoczony, kiedy zadzwoniliśmy z pytaniem czy też czeka na zaćmienie. Dobry wujek G. w swej mądrości i łaskawości uznał, że nie będzie to dla niego interesujące. Zastanawiam się ile rzeczy nas omija, bo Wielki Brat patrzy, analizuje i segreguje...

A z innej beczki, kiedyś ktoś mi podrzucił, stworzony bodaj przez studentów informatyki, program do profilowania osób po ich wpisach na Fb. Uruchomiłem, wskazałem swój profil. Komputer mielił dane przez kilka minut a potem stwierdził,  ze jestem trzydziestoparoletnią kobietą o konserwatywnych podglądach! Także tego... 

Wracając do zaćmienia. W pochmurne popołudnie sprawdziliśmy prognozę i rozkład chmur na radarach pogodowych. I... na dwoje babka wróżyła. Może się rozpogodzi, może nie. 

Ale i tak spakowaliśmy sprzęt do samochodu i pojechaliśmy nad nieodległą Wisłę, w miejsce gdzie Księżyc powinien wzejść nad wodą. Może będziemy mieli trochę szczęścia. Zabraliśmy też pętko kiełbachy. Jak nie będzie co fotografować, to przynajmniej zrobimy sobie nad wodą ognisko i spędzimy miło czas. 

Nie minął kwadrans a już byliśmy w miejscu, gdzie wielokrotnie przyjeżdżałem fotografować rzekę o świcie. Niestety prawie całe niebo zasnute było chmurami. Rozstawiłem sprzęt, zapiąłem długi obiektyw i... czekamy. A właściwie znosimy gałęzie na ognisko, rzucając nerwowo okiem w miejsce gdzie Księżyc powinien się pojawić . 

Pochmurno jak było...  tak jest. Gdzieś w ciemności odzywają się żurawie, wielkie ich stado wylądowano na łasze za wyspą. Potem już w ciemnościach dołączyły do nich gęsi.    

Kiełbaski zostały upieczone i zjedzone, ognisko wygasło, zrobiło się praktycznie ciemno, a Księżyca jak nie widać, tak nie widać. Gdzieś po przeciwnej stronie nieba zabłysła za to niewielka nadzieja, czyli pojawiło się kilka nieśmiałych gwiazd.   

Nagle Danusia podrywa się, wyciąga rękę i prawie krzyczy.

- Jest, jest!

- Gdzie? Nic nie widzę. 

Wyciągam lornetkę, faktycznie! Delikatne rozjaśnienie czarnego nieba przybiera ledwie widoczny kształt Księżyca.      

Księżyc był tak słabo widoczny, że nie mogłem go dostrzec w wizjerze aparatu. To zdjęcie zrobiłem praktycznie na oślep, kierując obiektyw mniej więcej w miejsce, gdzie widać było to rozjaśnienie na niebie. Nie minęły dwie chwile i półtora momentu, gdy chmury znowu wszystko zakryły. Ale przynajmniej wiedzieliśmy, że stoimy w dobrym miejscu.  

Trzeba było czekać kolejny kwadrans na następne przejaśnienie... Tym razem Księżyc został przedzielony na dwie części. Potem znowu zniknął.

Czerwony Księżyc pojawiał się i znikał. To było z jednej strony zabawne, z drugiej wkurzające bo... prawie całe niebo było już bezchmurne. Tylko na południowym wschodzie, tam gdzie wypatrywaliśmy naszego zaćmionego satelity, bujały się chmury zajmujące nawet nie ósmą część nieboskłonu. Nad głowami, w krystalicznym, nocnym powietrzu migotały nam gwiazdy a Księżyc najwyżej mrugał okiem zza rzadszych czy gęstszych chmur. I nawet kiedy widać go było w całej okazałości, powietrze nie było do końca przejrzyste. 

Wreszcie udało się sfotografować nadwiślański krajobraz. Choć nie są to takie zdjęcia na jakie po cichu liczyłem. Miałem nadzieję na Wielki Czerwony Księżyc tuż nad wiślaną wodą, odbicia na falach. jakieś nadbrzeżne drzewa... ale cóż, Matka Natura miała inne plany.

Kiedy zaćmienie zaczęło się kończyć przyszły kolejne chmury. Przez kilka minut widać było tylko odsłonięty jasny pasek, potem i on zniknął. Poczekaliśmy jeszcze z pól godziny ale chmury tym razem zajęły ponad połowę nieba. Gwiazdy nad głowami zaczęły powoli znikać, jakby coś niewidzialnego je pożerało. 
Spakowaliśmy sprzęt i wróciliśmy do domu. 




04 sierpnia 2025

Pewnego razu nad Bugiem





Spędziłem kilka dni nad Bugiem. O świcie witały mnie mgły cicho w zwiewnych szatach tańczące nad wodą i słowiki drące swoje dzioby, jakby brały udział w konkursie na najgłośniejszy wokal. W sumie to chyba właśnie brały udział. Wieczorem żegnały ogniska, oświetlające migotliwym światłem moją piekącą się nad ogniem kolację oraz ciągnące się gdzieś zza drugiego brzegu pohukiwanie puszczyków. 

Niedaleko, między brzegiem rzeki a malowniczym bagnistym starorzeczem był kawałek suchszego lasu. Jakieś pozostałości wydmy sprzed tysięcy lat, czy też coś po czymś przyniesionym przez lodowce? Nie wiem. W każdym razie jakaś suchsza wyspa wśród bagien i starorzeczy, taka o średnicy najwyżej 200 kroków. 

No i postanowiłem sobie tam zajrzeć. Przez środek prowadziła trochę zarośnięta droga, czasem pewnie jeżdżą tędy wędkarze... 

I nagle w samym środku lasu dostrzegłem miedzy liśćmi coś... dziwnie regularny cień, raczej niemogący być dziełem przyrody. Jeszcze kilka kroków i cień przekształca się w... dom! Dom wśród bagien i niczego...  Ktoś tu mieszka? 

Zwalniam trochę i zastanawiam się co dalej, bo nie lubię w takich wypadkach naruszać czyjejś prywatności. Głupio tak nagle wylądować na czyimś podwórku.

 

Jeszcze kilka kroków i widzę, że droga przebiega obok i skręca gdzieś dalej w lesie. Jeszcze kilka kroków i dom wyłania się z krzaczorów ale... wygląda dziwne. Nie widzę okien?  Jeszcze kilka kroków... są ale zabite deskami. Z daleka, między liśćmi nie były widoczne. Zaciekawiony skręcam w stronę domu. Kiedyś był piękny drewniany, z pięterkiem jakby wieżyczką. Nie widziałem takich domów w innych częściach Polski, jedynie kilka w nieodległym miasteczku. Opuszczony jest od dawna, nawet bardzo dawna. Stoi chyba tylko tak z przyzwyczajenia, w dachu są dziury. Zaraz za wyrwanymi drzwiami widać przez dziury w zbutwiałej, rozpadającej podłodze piwnicę i równie kiepsko wyglądające legary.  

Przez chwilę przeżuwam myśli... nie, nie odważę się tu wejść, Wszystko wygląda jakby mogło w każdej chwili się załamać. Nie mam ochoty wylądować na dole wśród szczątków podłogi. Tylko na filmach bohater w takim wypadku wstaje, natychmiast znajduje całą drabinę albo boczne wyjście i chwilę potem nie ma nawet zwichrzonej czupryny czy brudnego ubrania. 
Zaglądam przez okno, z którego ktoś zerwał kawał dechy. Leży sobie obok cała spróchniała. Widać resztki kaflowego pieca, kafle komuś się przydały. Na podłodze leży kupa śmieci, resztki jakiś ubrań, potłuczone talarze. Czyjś szkolny zeszyt, pokryty niewprawnym jeszcze pismem. Na ścianie nadgryzione zębem czasu, twarze są prawie nie czytelne, widać tylko że ludzie się uśmiechają. 
Zastanawiam się, kto tu mieszkał, czy byli tu szczęśliwi, co się z nim stało? Jak wyglądało ich życie... Miejsce jest piękne, sam bym nie pogardził tak położonym domem. Dlaczego dom został opuszczony? Rodzice zmarli, dzieci wyjechały w poszukiwaniu lepszego życia? Nigdy się pewnie nie dowiem. 
Ileż ten dom potrafiłby opowiedzieć, gdyby umiał mówić. 
Wracam na drogę poruszony wielce i zastanawiam się co kiedyś pozostanie po mnie... 


 

17 lipca 2025

Urzeczony rzeką czyli nadwiślańskie paskowanie...






Tam wodne ptastwo ma swoje noclegi,
Przy rogozinie okrywa więc brzegi,
A przy sitowiu i przy gęstej trzcinie
Ni się przeminie.

Cyranek, łysek niezliczona tłuszcza
Coraz się nurkiem po płocicę puszcza;
Dłoniatonogie gąski każdą tonią
 Rybę ugonią.

I czapla, chocia nie stawia więcierzy,
Kiedy swą brodnią na brzegu rozszerzy,
Wyciągnie mnóstwo ryb do swojej kuchnie
 Aż niemi cuchnie.

Łakoma kaczka też nieprzyjacielem
Wielkim jest rybom z przestronym gardzielem,
Bo je więc smyka nie patrząc i smaku,
Jako do saku.




                                     Sebastian Fabian Klonowic 
                                   "Flis to jest spuszczanie statków Wisłą i inszemi rzekami do niej przypadającemi"





Jeden wieczór, może dwie godziny fotografowania. I praktycznie z jednego miejsca, zmieniałem tylko obiektywy, kierując je to w jedną, to w drugą stronę i przesuwając się najwyżej kilka kroków w prawo bądź w lewo. 
Po burzowym popołudniu chmury zaczęły szaleć, przepuszczając światło w najmniej oczekiwanych miejscach. Wspominałem już kiedyś, że fotografowanie składa się przede wszystkim z czekania i tak to właśnie wyglądało. Kwadrans siedzenia na brzegu a potem, kilka minut intensywnego fotografowania i żonglowania obiektywami... a potem znowu czas na siedzenie na brzegu i słuchanie głosów mew, rybitw czy gęsi.
I tak aż zrobiło się ciemno. 













08 lipca 2025

Porwali...

 



Była sobie skała. Za jakiś czas, za drobne setki milionów lat, miała się znaleźć w miejscu, gdzie dziś jest Polska.

Skała jak to skała, cierpliwa była, milion lat tu, parę milionów tam... trochę się pokruszyła, jakaś woda płynąca i falująca przemieliła te okruchy, potem znowu wiatr dołożył swoje. Mijał milion lat za milionem, dziesiątki milionów za dziesiątkami. Kontynenty sobie wędrowały a skała się kruszyła i kruszyła. Aż w końcu powstał piasek. I tak wiem, że piasek to też rodzaj skały, ropa naftowa zresztą też. 

Piasek sobie po prostu był. Niestety nie miał kto budować z niego zamków czy babek... no chyba że jakiś wyjątkowo sprytny dinozaur wpadłby na taki pomysł. Tylko, że ich łapki niekoniecznie się do tego nadawały.

A swoją drogą czy znacie książkę Marcina Ryszkiewicza "Mieszkańcy światów alternatywnych"? Autor rozważa co by było, gdyby dinozaury nie wyginęły. I nie, nie jest to science fiction czy jakaś baśniowość świata. Autor rozważa te zagadnienia z punktu widzenia nauk przyrodniczych. 

Nasz piasek znalazł się w końcu na dnie płytkiego morza, zupełnie niedawno, jakieś 80 milionów lat do tyłu. I całkiem sporo się go tam nagromadziło. Morze jak to morze, było i nie ma, choć trzeba było poczekać na to parę milionów lat, a piasek... piasek się posklejał i powstała sobie nowa jakość, nowa skała piaskowcem przez geologów zwana. 

Mijały kolejne miliony lat, Ziemia się dalej zmieniała, kontynenty (nie muszę dodawać, że wyglądające inaczej niż dzisiejsze?) przesuwały się ze swoim powolnym uporem, tam się zderzyły, tu coś wypiętrzyły. I gdzieś 30 milionów lat temu zaczęły w naszym rejonie powstawać wulkany. Wrząca magma torowała sobie drogę na zewnątrz, powstawały stożki, kratery... 

Aż tu nagle w swej ognistej drodze na powierzchnię, trafiła na pokłady naszego piaskowca. Nie był on dla niej wielką przeszkodą. Przeszła przez niego jak dzik przez kukurydzę ale... zabrała przy okazji drobne pamiątki. 

Widać je do dziś. Te niewielkie białe plamki to są właśnie kawałki piaskowca które dążąca na powierzchnię magma zabrała ze sobą. Można powiedzieć przyczepiły się do niej jak rzepy do dziczej sierści.  Takie właśnie wyrwane ze swojej pierwotnej lokalizacji kawałki skał, geolodzy nazywają porwakami albo ksenolitami - bo wszystko na świecie musi mieć przecież swoją mądrą nazwę.

Wulkan, przez który magma wypływała jakieś 20 czy 30 milionów lat temu, już nie istnieje. Rozpadł się... ze starości. Pozostało po nim trochę twardych skał, które kiedyś zastygły w jego kominie. Resztę pokonały czas i erozja. Skały te, razem z porwanymi przez nie porwakami, dziś leżą sobie na powierzchni ziemi, niedaleko zamku Lenno koło Wlenia, skądinąd jednego z najstarszych zamków w Polsce. Pierwsze murowane budowle powstały już w 1160 roku, zaś drewniany gródek był tu jeszcze wcześniej. 


Na zamku czy właściwie pod zamkiem możemy znaleźć jeszcze jedną geologiczną ciekawostkę. W kilku miejscach, między innymi pod wieżą, trafimy na skały o dziwnym okrągłym kształcie. Jest to lawa poduszkowa, która powstaje w wyniku podwodnej erupcji. Wypływająca magma, spotykająca się z zimną wodą zastyga właśnie w takie kształty. Świadczy to, że kiedyś nie tylko były tu wulkany ale też w innym "kiedyś" było to dno pradawnego morza czy oceanu. Zimna woda powoduje szybkie schładzanie zewnętrznej warstwy, tworzy się jakby bąbel, pod ciśnieniem napływającej lawy gdzieś pęka, tworzy się nowy bąbel i tak dalej... 
Jest unikat w Polce, bo lawy poduszkowe można spotkać zaledwie w kilku miejscach w naszym kraju ale ta koło Wlenia jest dla mnie najbardziej malownicza.   



W szeroko pojętej okolicy Wlenia można znaleźć więcej śladów po dawnych wulkanach. Jest Ostrzyca nazywana polską Fujijamą, Organy Wielisławskie, Małe Organy Myśliborskie i wiele innych. O Wielisławce napisałem kilka lat temu małą opowieść. Można ją znaleźć TU

I jeszcze na koniec, ruchy górotwórcze to nie jest coś, co było kiedyś i uczymy się o tym jedynie na lekcjach geografii. Ruchy górotwórcze cały czas trwają. Karkonosze dziś wypiętrzają się w tempie około 1,5 mm na rok! To znaczy, ze jeśli pojedziecie tam z rodzicami jako mały berbeć a potem wpadniecie na ten sam szczyt jako dorosły człowiek, może być on już wyższy o kilka centymetrów. 
Afryka właśnie pęka na pół. W 2005 na pustyni w Etiopii pojawiła się rysa. Ma ona dziś kilkadziesiąt kilometrów długości. Tempo tego pękania jest jak na zjawiska geologiczne bardzo szybkie, miejscami nawet 2,5 cm rocznie. Kiedyś powstanie tu nowe morze i nowy kontynent. W sumie niedługo, wystarczy poczekać kilka milionów lat... choć według niektórych geologicznych analiz może wystarczyć i jeden milion.