24 października 2025

Zapiski z drogi... atak chmur








Wy, których dni upływają pod sufitem.

Tak, pod sufitami mieszkań, sklepów, kawiarń, samochodów.

Nawet kiedy lecicie w chmurach,

nad waszymi głowami sufit, pod stopami podłoga.

Witajcie u mnie, pod Niebem.


                                    Edward Redliński w albumie Wiktora Wołkowa







N adal mieszkamy nad Wisłą, zrobiło się tak upalnie, że jedyne co można robić, to siedzieć w cieniu albo... w wodzie po szyję.

Postanowiłem zatem nie rzucać wyzwania rzeczywistości i spędzić kolejny dzień w cieniu drzewa, pracując nad materiałami dla Szkół Benedykta. 

Wstałem przed świtem w nadziei na jakieś fajne ujęcia ale niestety wschód słońca był zwyczajny. Żadnych mgieł, żadnych chmur, ostre słońce - niczym dziura w jaśniejącym niebie, wyskoczyło ponad horyzont i tyle.

Przeszedłem jedynie kilka kilometrów wzdłuż brzegu i wykąpałem się w porannej rosie. Serio... po marszu przez wysokie trawy, miałem spodnie mokre sporo powyżej kolan, tak, że można było je wyżymać. Wisiały sobie potem malowniczo na statywie i schły w letnim słońcu. I nie wiem dlaczego tego nie sfotografowałem. 

Wyciągnąłem notatki i zasiadłem pod drzewem przy małym stoliczku. Przez godzinkę z hakiem udało mi się skupić na pracy ale życie miało inne plany.

Zaczęło się niepozornie. Na bezchmurnym dotąd niebie pojawiło się trochę chmurek. Niczym małe owieczki, pasące się błękitem nieba, powoli wędrowały sobie nad wiślaną wodą... Wstałem i zrobiłem kilka zdjęć, bardziej z przyzwyczajenia. 


Ale po kilkunastu minutach sytuacja się zmieniła. Owieczki zbiegły się i... stały się jakby bardziej agresywne. Znowu przerwałem na kilka minut pisanie, przeszedłem wzdłuż brzegu trochę w prawo, trochę w lewo. Wróciłem do stolika, napisałem kolejne dwa czy trzy zdania i... spojrzałem w niebo.

Chmury kłębiły się coraz bardziej i bardziej. Znów rzuciłem pióro i porzuciłem klawiaturę. Złapałem leżący nieopodal aparat, by pomaszerować wzdłuż brzegu w poszukiwaniu kadru i ciekawszego układu chmur. 
Wróciłem do pisania.

Po napisaniu kolejnych kilku zdań, rzuciłem okiem na Wisłę. Znowu wszystko się zmieniło. W ciągu tych kilku chwil naszły wielkie ciemne chmury i rozciągnęły się nad rzeką na całej szerokości. Wędrowały na różnych wysokościach Te widoczne niżej nad drugim brzegiem były bardzo statyczne, te wyższe, ciemne i skłębione gnały tak, że każda minuta przynosiła coś nowego.


Przez chwilę sypnął rzęsisty deszcz. Tak sypnął, bo wyglądało to tak, jakby ktoś wziął w gigantyczną garść trochę wody i rzucił nią w naszą stronę. Albo przechylił nam nad głowami kosmiczną konewkę. Zanim zdążyliśmy się schować, deszcz się skończył. Zostały tylko śmieszne placki na zakurzonym samochodzie. 

Z uporem wracałem kilka razy do pisania ale... Matka Natura postanowiła nie dać mi się skupić. To już nie były owieczki, nawet nie owce czy barany; to całe stada wkurzonych hipopotamów!
Dosłownie co kilka minut łapałem aparat i robiłem szybki marsz wzdłuż brzegu.

A potem wszystko się uspokoiło, hipopotamy zniknęły, owce zmieniły się w owieczki, które również gdzieś sobie powędrowały, powrócił bezchmurny upał. Niebo stało się bladoniebieskie, jakby wyprażone słońcem aż do utraty koloru. 

Wszystkie zdjęcia zrobiłem w ciągu może dwóch godzin, praktycznie w jednym miejscu, wędrując najwyżej kilkadziesiąt metrów to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż wiślanego brzegu.
 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz