25 września 2025

Zapiski z drogi... gdzieś nad Nidą






dzieś w drodze nad Nidę... Co to znaczy być w drodze najlepiej chyba wiedzą Sted i pułkownik Lawrence.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w Nowym Korczynie tuż przy ujściu Nidy do Wisły. Sfotografowaliśmy ruiny synagogi. Ten niepozorny budynek powstał w 1659 roku na mocy przywileju Jana Kazimierza, tego który ruszył na ratunek obleganemu przez Kozaków Zbarażowi i tego, którego potem ratował przed Szwedami Jędruś Kmicic.
Do budowy synagogi wykorzystano materiały z rozbiórki zamku królewskiego, zamku w którym lubił bywać Władysław Jagiełło... Dziś z zamku została... ulica Zamkowa i wieś Podzamcze. Być może też jakieś pozostałości fundamentów pod ziemią.



W Nowym Korczynie spędzał dzieciństwo Jaś Długosz, późniejszy historyk, kronikarz i wychowawca synów Kazimierza Jagiellończyka. Ojciec Jasia był tu starostą. 





























Ruszyliśmy dalej i w końcu dojechaliśmy nad samą rzekę. Okolica nam się spodobała więc postanowiliśmy tu zamieszkać, na dzień, może dwa, może trzy... jak to w drodze. Zakola Nidy są bardzo urokliwe i do tego położone daleko od szosy i innej cywilizacji. Zresztą całe Ponidzie jest piękne. Byliśmy tu nie raz.



Ledwie się jakoś zagospodarowaliśmy, przygalopowały górą tabuny chmur i zaczęła się równa zlewa. Zwialiśmy do samochodu, choć chętka brała, by złapać jakiś szampon czy inne mydełko i skorzystać z boskiego prysznica. Deszcz zabębnił potężnie o dach. Kilka razy wyskoczyłem z aparatem, wracając po chwili z mokrą głową.





A potem chmury przeszły, poszły sobie dalej i rozkwitła przed nami tęcza. Przez chwilę była podwójna i mam wrażenie, że na moment pojawił się bardzo słabo widoczny trzeci łuk! A do tego gdzieś za rzeką zaczął się poszczekiwać koziołek a nad wodą śmigały sobie szafirowe zimorodki.
Wieczorem za rzeką odzywały się puszczyki, zza zakola dalej szczekały koziołki. W nocy chrumkały i pomrukiwały bobry. Nie dawały Tosi spać... Czasem słychać było głośny plusk. To odpadały kawałki podmytego brzegu na zakolu. Kilka brzegówek straciło w ten sposób lęgi.





Po wieczornej ulewie świt zrobił się zjawiskowy. Nad łąkami i wodą snuły się mgły. Czasem było widać tylko czubki drzew. Poderwali się wszyscy, Krzyś wyciągnął drona i zaczął filmować te mgły z góry.





Lodowata rosa chłodziła bose stopy ale... nie dało się tak chodzić, bo ktoś porozsiewał dookoła setki ostów. Trzeba było przeprosić się z butami.










Po godzinie czy dwóch słońce rozproszyło poranne mgły, można było wrócić do naszego domu na kołach, odespać wstawanie o czwartej nad ranem. To nawet nie była Stachurowa "godzina słynna piąta pięć"... Zastanawiam się jak to jest, że w terenie budzę się sam z siebie tuż przed świtem a kiedy śpię w czterech ścianach, często trudno jest mi wstać.



A potem po odespaniu i śniadaniu, praca w cieniu drzewa z laptopem na stoliczku... Inni też zajęli się swoją robotą.



Tosia maluje i tworzy "Galerię w samochodzie". Gdyby ktoś chciał zamówić sobie u niej taki czy inny obraz... to dziewczyna chętnie przyjmuje zamówienia. Jest genialną portrecistką. 









Krzyś tłumaczy komuś przez Internet zawiłości matematyki. Ciekawe, nawet latem, w wakacje, niektórzy chcą się uczyć.















W przerwach trochę lenistwa i kąpiel w rzece. Musieliśmy przejść ze 200 metrów w górę rzeki, spłynąć, wyjść na brzeg i tak kilka razy... bo nurt był tak szybki, że dało się tylko płynąć z prądem. Nawet Krzyś, świetny pływak nie dawał rady przepłynąć pod prąd więcej niż kilka metrów i to z dużym wysiłkiem.







Wieczorem kolejny spektakl przyrody. Matka Natura dała pokaz choć jeszcze chwilę wcześniej nic go nie zapowiadało. Naszły kosmiczne wręcz chmury, przez chwilę niebo zrobiło się czerwone.








W nocy znowu słychać koziołki, puszczyki i... świerszcze, które tak szaleją dookoła, że aż powietrze zdaje się drżeć... wczoraj po deszczu siedziały cicho.


Mieliśmy zrobić ognisko ale po fotografowaniu niesamowitego wieczoru, nikomu już się nie chciało zbierać opału i rozpalać... przez kilka chwil i dwa momenty wsłuchiwaliśmy się w dźwięki nocy i poszliśmy spać.


A jutro... albo tu zostaniemy, albo ruszymy dalej, zamieszkać w innym, nowym miejscu, jeszcze nie wiadomo gdzie.









10 września 2025

Czerwony Księżyc

 

 


     uż od tygodni byłem bombardowany informacjami o nadchodzącym zaćmieniu Księżyca: niezwykłe zjawisko, spektakularny spektakl, czerwony Księżyc; na następne trzeba będzie czekać ileś tam lat...

Wujek Gugl podsuwał mi kolejne artykuły, co jak się okazało wcale nie było takie oczywiste. Żyjemy w swoich cyfrowych bańkach... Nasz przyjaciel był mocno zaskoczony, kiedy zadzwoniliśmy z pytaniem czy też czeka na zaćmienie. Dobry wujek G. w swej mądrości i łaskawości uznał, że nie będzie to dla niego interesujące. Zastanawiam się ile rzeczy nas omija, bo Wielki Brat patrzy, analizuje i segreguje...

A z innej beczki, kiedyś ktoś mi podrzucił, stworzony bodaj przez studentów informatyki, program do profilowania osób po ich wpisach na Fb. Uruchomiłem, wskazałem swój profil. Komputer mielił dane przez kilka minut a potem stwierdził,  ze jestem trzydziestoparoletnią kobietą o konserwatywnych podglądach! Także tego... 

Wracając do zaćmienia. W pochmurne popołudnie sprawdziliśmy prognozę i rozkład chmur na radarach pogodowych. I... na dwoje babka wróżyła. Może się rozpogodzi, może nie. 

Ale i tak spakowaliśmy sprzęt do samochodu i pojechaliśmy nad nieodległą Wisłę, w miejsce gdzie Księżyc powinien wzejść nad wodą. Może będziemy mieli trochę szczęścia. Zabraliśmy też pętko kiełbachy. Jak nie będzie co fotografować, to przynajmniej zrobimy sobie nad wodą ognisko i spędzimy miło czas. 

Nie minął kwadrans a już byliśmy w miejscu, gdzie wielokrotnie przyjeżdżałem fotografować rzekę o świcie. Niestety prawie całe niebo zasnute było chmurami. Rozstawiłem sprzęt, zapiąłem długi obiektyw i... czekamy. A właściwie znosimy gałęzie na ognisko, rzucając nerwowo okiem w miejsce gdzie Księżyc powinien się pojawić . 

Pochmurno jak było...  tak jest. Gdzieś w ciemności odzywają się żurawie, wielkie ich stado wylądowano na łasze za wyspą. Potem już w ciemnościach dołączyły do nich gęsi.    

Kiełbaski zostały upieczone i zjedzone, ognisko wygasło, zrobiło się praktycznie ciemno, a Księżyca jak nie widać, tak nie widać. Gdzieś po przeciwnej stronie nieba zabłysła za to niewielka nadzieja, czyli pojawiło się kilka nieśmiałych gwiazd.   

Nagle Danusia podrywa się, wyciąga rękę i prawie krzyczy.

- Jest, jest!

- Gdzie? Nic nie widzę. 

Wyciągam lornetkę, faktycznie! Delikatne rozjaśnienie czarnego nieba przybiera ledwie widoczny kształt Księżyca.      

Księżyc był tak słabo widoczny, że nie mogłem go dostrzec w wizjerze aparatu. To zdjęcie zrobiłem praktycznie na oślep, kierując obiektyw mniej więcej w miejsce, gdzie widać było to rozjaśnienie na niebie. Nie minęły dwie chwile i półtora momentu, gdy chmury znowu wszystko zakryły. Ale przynajmniej wiedzieliśmy, że stoimy w dobrym miejscu.  

Trzeba było czekać kolejny kwadrans na następne przejaśnienie... Tym razem Księżyc został przedzielony na dwie części. Potem znowu zniknął.

Czerwony Księżyc pojawiał się i znikał. To było z jednej strony zabawne, z drugiej wkurzające bo... prawie całe niebo było już bezchmurne. Tylko na południowym wschodzie, tam gdzie wypatrywaliśmy naszego zaćmionego satelity, bujały się chmury zajmujące nawet nie ósmą część nieboskłonu. Nad głowami, w krystalicznym, nocnym powietrzu migotały nam gwiazdy a Księżyc najwyżej mrugał okiem zza rzadszych czy gęstszych chmur. I nawet kiedy widać go było w całej okazałości, powietrze nie było do końca przejrzyste. 

Wreszcie udało się sfotografować nadwiślański krajobraz. Choć nie są to takie zdjęcia na jakie po cichu liczyłem. Miałem nadzieję na Wielki Czerwony Księżyc tuż nad wiślaną wodą, odbicia na falach. jakieś nadbrzeżne drzewa... ale cóż, Matka Natura miała inne plany.

Kiedy zaćmienie zaczęło się kończyć przyszły kolejne chmury. Przez kilka minut widać było tylko odsłonięty jasny pasek, potem i on zniknął. Poczekaliśmy jeszcze z pól godziny ale chmury tym razem zajęły ponad połowę nieba. Gwiazdy nad głowami zaczęły powoli znikać, jakby coś niewidzialnego je pożerało. 
Spakowaliśmy sprzęt i wróciliśmy do domu.