W połowie marca pojechałem na niemal trzy dni w Bieszczady.
Na nizinach było przedwiośnie... znaczy marzec. Przebiśniegi i leszczyny zaczynały kwitnąć.
Po drodze się zaczęło, dogoniła mnie wichura, która wyłączyła prąd w kilkudziesięciu tysiącach domów w Polsce. Widok pędzącego falami i padającego niemal poziomo deszczu był niezapomniany. Do tej pory widziałem coś takiego tylko w filmach.
Gdzieś w połowie drogi, gdy przejeżdżałem przez las, musiałem dać gaz do dechy. W dach i szybę zaczęły walić jakieś gałęzie. Chciałem jak najszybciej wyjechać na otwartą przestrzeń. Przyłapałem się nawet na myśli, że na szczęście tym razem jadę sam a rodzina siedzi bezpiecznie w domowym zaciszu. Szczęśliwie skończyło się na hałasie. Samochód wytrzymał atak drzew.
Dojechałem na miejsce w najbardziej obrzydliwą jesienną pogodę. Pochmurny listopad z meczącą mżawką i przejmującym wilgotnym zimnem.
Obudziłem się następnego dnia i za oknem zobaczyłem... zimę. Wszystko zabielone i sypiący gęsty śnieg. Ruszyłem więc, myśląc co by tu sfotografować. Śniegu napadało tyle, że po południu zacząłem się poważnie zastanawiać czy zabrałem ze sobą łańcuchy. Czy też z racji na wiosnę już je wyjąłem z bagażnika. Mniejsze i lżejsze samochody zaczęły już mieć problemy.
Do wieczora napadało miejscami kilkanaście centymetrów śniegu.
W nocy pogoda zmieniła się znowu. Powrócił obrzydliwy listopad. Rano rozpuściła się reszta śniegu. Potem zaczęło padać... potem zaczęło padać bardziej... Na Mazowsze wracałem w ulewnym deszczu.
Dwa dni później pogoda znowu się zmieniła. Zaczęło się piękne, słoneczne przedwiośnie.
PS. Kiedy myślałem nad tytułem przypomniała się mi pierwsza scena z filmu Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza "Ciało". Kto widział, ten wie co co chodzi...