Buszowałem sobie w czeluściach Internetu, klikając zupełnie bez celu, w nadziei, że trafię przypadkiem na coś ciekawego. Czasami mi się to zdarza. Klik za klikiem, jakieś losowe myśli i skojarzenia. Przeskok z muzeum do muzeum. I nagle...
Egon Schiele... Port w Trieście, 1907 rok - zatrzymał mnie nagle i na dłużej!
Czytałem kiedyś o "duchowym moście" łączącym umysły rozmaitych twórców, o pokrewieństwie myśli, skojarzeń, powtarzalności emocji.
Dlaczego o tym pisze?
Ano dlatego, że...
...to zdjęcie zrobiłem w porcie w Rucianem w 2007 roku, czyli równo sto lat później niż namalował swój obraz mistrz Egon. Podróżowaliśmy wtedy po Mazurach starym pięknym Volvo 245. Krzyś miał rok i kawałek, to była jego pierwsza poważna wyprawa. I chyba mu się spodobało, bo do dziś chętnie podróżuje z nami.
Jakimi drogami biegły nasze myśli, że zwróciliśmy uwagę na analogiczne wzory na falach.
Pierwszy raz spotkałem się z takim duchowym pomostem lata temu. Studiowałem chyba wtedy jeszcze. Pewnego wiosennego dnia siedziałem sobie w sam w terenowej stacji badawczej. Niewielki, jakby zagubiony domek przycupnął sobie na skraju sosnowego lasu. Od szosy odgrodzony był starym sadem. Wkoło żywego ducha... znaczy nie, były dwa psy, które teraz leniwie drzemały mi pod nogami, ruszając czasami uchem czy ogonem, by odpędzić natarczywe, pierwsze wiosenne muchy. Były śpiewające w lesie ptaki a znad nieodległych pól niosły się głosy skowronków. Ale najbliższych ludzkich sąsiadów miałem chyba ze trzy kilometry dalej.
Wyciągnąłem z plecaka "Ziemię, planetę ludzi" Antoine de Saint Exuperego, otworzyłem i... zapomniałem o świecie! Czytałem i było to jak jakieś mentalne uderzenie... nagle znalazłem w książce swoje własne myśli, które nieraz wirowały mi w głowie, ale nie potrafiłem ich ubrać w odpowiednie słowa. Ale cóż, nie jestem autorem "Małego Księcia".
Wsiąkłem tak, że przeczytałem wszystko jednym tchem, bez najmniejszej przerwy przez kilka godzin. Kiedy zaś skończyłem, odłożyłem książkę, wziąłem głęboki oddech... było to jak wynurzenie po długim nurkowaniu.
Do tej pory nie wróciłem do niej, choć wiele razy miałem ją w rękach, kartkowałem nawet. Boję się, żeby nie zatrzeć tego pierwszego, niezwykłego wrażenia. Nie pamiętam, by jakaś inna książka tak na mnie jeszcze kiedyś podziałała, zrobiła tak niesamowite wrażenie.
Później miałem tak wielokrotnie. Oglądam zdjęcia i nagle widzę niemal identyczne jak moje. I jestem pewien, że to był mój niezależny pomysł.
Najciekawszą przygodę miałem kiedyś w jednym wydawnictwie. Przeglądam makietę książki by sprawdzić czy na pewno wszystkie moje zdjęcia są dobrze podpisane. I nagle widzę... motyl na kwiatku... ten też jest mój!
- Ale do tego przyznaje się też pana kolega - zdziwiony mówi wydawca.
Szukamy więc oryginalnych diapozytywów. Były to jeszcze czasy, kiedy o fotografii cyfrowej prawie nikt nie słyszał. Prawie, bo były pierwsze takie aparaty i miały ogromną rozdzielczość kilkaset na kilkaset pikseli.
I znaleźliśmy te zdjęcia, wyglądały jakby ktoś je sklonował. Taki sam motyl na takiej samej roślinie, identycznie skadrowany. Po dłuższej chwili znaleźliśmy różnicę. Czułek jednego motyla był trochę bardziej w prawo. Ostatecznie okazało się, że to jednak nie moje zdjęcie... czułek na moim zdjęciu był bardziej w lewo.