Szedłem leniwie brzegiem starorzecza. Między starymi wielkimi wierzbami, które już kilkakrotnie tu na blogu występowały. Kątem oka obserwowałem równie leniwie płynącego niedaleko łabędzia. Sielanka po prostu. A Słowianie lubią sielanki :)
Nagle usłyszałem gwałtowne "ping ping ping ping... " łysek. I chlupot wody! Łabędź wpłynął w żerującą się na skraju trzcin rodzinę łysek! Z kilkoma dopiero co wyklutymi młodymi - małymi czarnymi puchatymi kuleczkami, jakby maźniętymi na wierzchołku czerwonym lakierem. Pewnie by je zupełnie zlekceważył ale łyski poderwały się gwałtownie. Jedna zgromadziła dokoła siebie pisklęta i ukryła się gdzieś w nadbrzeżnej roślinności a druga ruszyła... do ataku. Na wielokrotnie większego łabędzia... ! Z zacietrzewieniem takim, że łabędź który początkowo wykonał tylko kilka takich ruchów jakby chciał się odgonić od męczącej muchy, w końcu poderwał się do lotu i sromotnie opuścił pole bitwy...
Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Zdążyłem zrobić trzy zdjęcia z których wyszło jedno.