Obudziło mnie szturchnięcie. Obróciłem się leniwie, jaśniejszy prostokąt okna był ledwie widoczny. Pora między wilkiem a psem jak kiedyś mawiano.
- Wyjrzyj, na wschodzie nie ma chmur. Może być ładny świt - słyszę.
Próbuję coś odpowiedzieć ale część mózgu odpowiedzialna za mowę jeszcze śpi. Przez kilka chwil próbuję przypomnieć sobie gdzie jestem, kim jestem i co ja tu właściwie robię.
Podnoszę się i jak leżałem, zaspany i nieubrany wychodzę przed dom. Zimno budzi mnie błyskawicznie. Na wschodzie rzeczywiście coś się dzieje. Na górze kłębią się chmury a nad horyzontem jest pas prawie czystego nieba. To nieźle wróży, po wschodzie słońca niebo może być ładnie podświetlone.
Wracam do domu i zakładam terenowe ciuchy, takie których nie szkoda, gdy wrócę cały mokry i ubłocony. A nie powiem... zdarzało się.
Wskakuję do samochodu, sprawdzając w myślach "listę kontrolną": plecak ze sprzętem jest, statyw jest, długi obiektyw na wszelki wypadek jest, zapasowe baterie są... Koła cicho mlaszczą na mokrej trawie, potem łapią przyczepność. Wytaczam się z podwórka na drogę.
Po może dwudziestu minutach dojechałem w miejsce, które niedawno odkryłem. Niewielkie zakole Wisły gdzie od wczesnej jesieni do późnej wiosny słońce z jednej strony wschodzi nad wodą a z drugiej zachodzi też nad wodą. Skądinąd to też świetne miejsce na biwak i choć jest bardzo blisko domu, pewnie przyjadę tu kiedyś na nockę albo dwie... wieczorne ognisko w towarzystwie rodziny i poranne fotografowanie. Cóż więcej trzeba.
Stałem jeszcze przez chwilę na brzegu ale Matka Natura postanowiła zamknąć ten świt jakąś wyrazistą klamrą... zaczęło padać.
Schowałem się w samochodzie, jeszcze przez chwilę rozpamiętując to, co widziałem, potem wróciłem do domu.