Byłem w drodze. Jak prawie zawsze latem. Co to znaczy być w drodze? Potrafi to chyba zrozumieć tylko pułkownik Lawrence i Edek Stachura.
Dzień był upalny... ba, upalny to mało powiedziane. Temperatura zniechęcała do jakiejkolwiek aktywności poza jedną. Wyciągnąłem więc mapę i poszukałem najbliższego, dobrze rokującego jeziorka, które by dawało nadzieję na ochłodę. Nawet nie było daleko. Po kilkunastu kilometrach zobaczyłem wodę i polną drogę prowadzącą tuż nad brzeg. Zjechałem, zaparkowałem i rozejrzałem się dookoła. Miejsce było urokliwe acz niestety tradycyjnie zaśmiecone. Opisałem kiedyś podobną sytuację w opowieści "Nasi tu byli". Tu... też byli! Wyciągnąłem z samochodu duży foliowy wór i trochę posprzątałem dookoła. Zabiorę go ze sobą i zostawię przy najbliższej okazji w jakimś gminnym śmietniku gdzieś dalej po drodze.
Wtedy przypomniała się mi opowieść zasłyszana w jednym z parków krajobrazowych. W pobliżu zamieszkał gość z Anglii. Zachwycił się polską przyrodą, lasami, bagnami, jeziorami... tylko te śmieci wszędzie! Postanowił pomóc. Zaopatrzył się w wielkie worki i codziennie podrzucał jeden czy dwa pełne pod płot Ośrodka Edukacji Ekologicznej w Parku. I zaczął być... problem. Szef Parku powiedział mi jednego razu:
- Robert, co ja mam zrobić. Nie mam dodatkowych funduszy na wywóz śmieci. Pracownicy po cichu zabierają worki i wyrzucają do swoich domowych śmietników. Ale to i tak mało. Anglik ma niespożyte siły. Aby legalnie usunąć dodatkowe śmieci, musiałbym znaleźć prawie półtora tysiąca miesięcznie a budżet i tak trzeszczy i piszczy. Brakuje pieniędzy na wszystko... Przecież mu nie powiem by przestał sprzątać okoliczne lasy tylko dlatego, że ja nie mam za co wywieźć śmieci...
No to zabrałem i ja dwustulitrowy wór i wyrzuciłem do swojego śmietnika.
Woda była przyjemnie chłodna, cień pod drzewami dawał odpoczynek. Ponieważ upał robił się coraz większy, postawiłem nie wychodzić z wody do wieczora i zanocować sobie nad jeziorem. Może rano uda się coś ciekawego sfotografować. Ludzie, którzy przyjechali w środku dnia również szukać ochłody, przed wieczorem odjechali.
Wstałem o świcie. Był miły chłodek. Na jeziorze pływały perkozy. Po drugiej stronie zatoki stadko kormoranów suszyło skrzydła. Ale wszystko zbyt daleko na zdjęcia. Usiadłem więc na brzegu, ciesząc się chwilą. I wtedy dostrzegłem tuż przed sobą chmarę ważek składających do wody jaja. Dokładnie w tym miejscu gdzie wczoraj pływałem.
Poszedłem więc do samochodu po aparat, powoli wszedłem do wody i zająłem się fotografowaniem. Po jakiejś godzinie, gdy zrobiło się cieplej ważki zaczęły znikać. Niedługo zresztą potem przyjechali pierwsi plażowicze i wszelakie zwierzęta zniknęły z widoku. Ale zdjęcia zostały.
A że od czasu afery z poznańskimi osiołkami wszystko się mi kojarzy, to ważki też pozdrawiają i solidaryzują się z osiołkami. Natura górą!