Dawno dawno temu w pewnej galaktyce... wybrałem się w Bieszczady. Miałem wtedy świeżo zakupiony aparat Nikon F90X. Ktoś pamięta jeszcze coś takiego? Do tego obiektyw makro, którego zdobycie w owych czasach graniczyło z cudem. Bywał czasem na giełdzie w Warszawie.
Rozbiłem namiot w Bereżkach. Doskonałe miejsce by podeptać trochę górki i dolinki. A wyjazd w Bieszczady w tamtych czasach to przeżycie ekstremalne. W Bereżkach był wtedy jeden sklepik. Dało się tam kupić dżem, mąkę, cukier, jaja (czasem), ze dwa rodzaje konserw (tłuszczonka... przepraszam tuszonka wieprzowa oraz nieśmiertelny paprykarz szczeciński) i pieczywo. To ostatnie tylko z samego rana. Następny sklep był w Ustrzykach Górnych i chyba w Czarnej. Zaopatrzone niewiele lepiej. Podróżowało się wtedy najczęściej stopem. Więc wyprawa po prowiant mogła trwać cały dzień. I bez gwarancji, że coś przywieziemy.
Jednego dnia z samego rana wybrałem się powłóczyć po pobliskim lesie. W nocy popadał deszcz, powietrze było wilgotne i pachnące. Zastanawiałem się na co skierować swój obiektyw gdy nagle dostrzegłem galopujące w poprzek drogi ślimaki... I to jakie? Pomrowy błękitne! Czytałem w jakiejś książce, że są takie w Bieszczadach i miałem cichutką nadzieję na spotkanie choć z jednym. A tu proszę... całe stado dookoła. Chyba z pięć sztuk. Patrzę a tu dwa ślimaki mają się ewidentnie ku sobie. Zaczynają pełzać w kółko, coraz bardziej się zbliżając. Ślimaki są obojnakami czyli każdy jest jednocześnie samcem i samicą. Gerald Durrell napisał kiedyś, cytując zresztą opinię swojego brata i znanego pisarza: "te obrzydliwe stworzenia mają frajdę obu płci naraz".
Drżącą ręką zapinam na aparacie obiektyw do makro, przymierzam się... widzę w wizjerze jak ślimaki wypuszczają z boku białe bąbelki. Naciskam spust! I... migawka otwiera się ale czas naświetlania widoczny w wizjerze wynosi kilkanaście sekund! Przed chwilą wynosił jakąś setną cześć sekundy. Co jest grane? Aparat się zepsuł? Wyłączam go i włączam. Sprawdzam czas. Znowu kilkanaście sekund. Puszczam dłuższą przemowę do świętego Tadeusza - patrona spraw beznadziejnych, pstrykając jednocześnie wyłącznikiem. Ale nic to nie daje. W końcu wpadam na pomysł by wyjąć baterię i zresetować wszystko. I to dopiero pomaga. Ale mocowanie koszyka z bateriami jest w tym modelu na śrubę. Zanim ją odkręcam, wyciągam, przykręcam, mija sporo czasu. Ślimaki praktycznie kończą to co robiły. Udaje się zrobić dosłownie dwie klatki tuż przed ich rozłączeniem.
Potem jeszcze fotografuję pojedyncze ślimaki ale to już nie jest to. Co się stało, dlaczego? Nie wiem do tej pory. Aparat działał potem bezawaryjnie przez lata. I nigdy się taka sytuacja nie powtórzyła. Przestał działać dopiero jak go podtopiłem z dziesięć lat później w nadwiślańskim starorzeczu.
Czyżby zadziałała wszechwładna cenzura lub jakiś "Wielki Brat", który wszystko widzi? A może to ślimaczy bóg wychylił się wtedy zza chmur w swej niebieskiej niewątpliwie postaci i powiedział:
- Nie facet... tego mi tu nie będziesz fotografował!
Kurczę, no...