Chodząc po nadwiślańskich chaszczowiskach, trafiłem kiedyś na wierzbę. Rosła samotna i ukryta przed ludzkim wzrokiem. Żeby się z nią spotkać, trzeba było zejść z utartych ścieżek, wedrzeć się w gęstwinę traw i rozmaitych chabazi porastających nadwiślański brzeg.
Nie była wielka, wzrost miała wręcz niepozorny ale sądząc z wyglądu wiele już przeżyła. Miała wypróchniałe wnętrze i ślady po niegdysiejszych dziuplach - otwory w pniu dziś prowadzące donikąd a właściwie do pustego wnętrza pnia.
Wyglądała trochę jak postać, pochylona nieco i z podniesionymi wysoko ramionami, jakby przerażona tym co dzieje się dookoła. Skojarzyła się mi z jakąś wiedźmą, roztaczającą pieczę nad okolicą. Tak dla wyjaśnienia, pierwotnie słowo "wiedźma" oznaczało "ta która wie" na przykład co robić, gdy ktoś zachoruje. Potrafi doradzić w takiej czy innej sprawie. Negatywnego znaczenia nabrało dopiero później.
Zrobiłem jej kilka zdjęć. Za to poniższe dostałem nawet kiedyś jakąś nagrodę...