Po kilku ciepłych, niemal wiosennych dniach, nagle spadło kilka centymetrów śniegu. To mnie skłoniło do sprawdzenia co się dzieje w pobliskim lesie. Tym bardziej, że zza chmur zaczęło błyskać słońce. Odkąd pamiętam rosły tam wiosną dzikie przebiśniegi. Koniec lutego to trochę wczesna pora. Ale może? Poszliśmy zatem całą rodziną szukać, może jeszcze nie wiosny, ale przedwiośnia.
Zaczęło się ciekawie. Na starej gruszy pod domem po raz pierwszy w tym roku siedziało kilka szpaków. I nawet jakby próbowały trochę śpiewać. Jeden nawet mnie bezczelnie nabrał. Przez chwilę zaintonował piosenkę kosa. Dopiero po kilku sekundach, mając już brwi wysoko podniesione, zorientowałem się, iż jestem robiony w konia. Potem nad łąkami przeleciało kilka skowronków. Nie śpiewały jeszcze ale poćwierkiwały coś w skowrończym języku.
Mimo słońca było chłodno. Przenikliwy wiatr wciskał się pod kurtki.
Kiedy doszliśmy na miejsce, przeleciało nad nami kilka żurawi. Z trąbieniem, o którym mój przyjaciel mówił, że to jakby ktoś otwierał drzwi do nieba.
Krzyś nie wytrzymał i pobiegł przodem. Chciał być pierwszy.
- Chyba nie ma - krzyczy z daleka.
Szkoda. Choć pora na nie trochę wczesna. Jeszcze kilka dni temu wszystko zmarznięte było na kość.
- Są!! Są!! Maleńkie wychodzą spod śniegu - krzyczy nagle podekscytowany - i tu i tam! Pokazuje swoją łapką.
Faktycznie masa zielonych, może centymetrowych dzióbków wystaje spod śniegu. Miejscami widać nawet pąki kwiatowe. A w kilku miejscach były już prawie rozwinięte kwiaty.
Rzuciłem się do fotografowania. Przebiśniegów w śniegu nie widziałem już kilka lat. Zimy były jakieś takie niezimowe.
Wróciłem do domu zmarznięty i przemoczony. Godzina leżenia na mokrym śniegu nie wyszła moim ubraniom na dobre. Szczęściem do domu było blisko. Ledwie kilkaset metrów.