Dzięcioł duży... nie dość, że codziennie musiał się nieźle narąbać, to jeszcze ewidentnie leciał sobie ze mną w kulki. Przylatywał do darmowej stołówki, tylko wtedy, gdy w ukryciu mnie nie było. Ile razy podchodziłem czy przejeżdżałem samochodem pobliską drogą, widziałem jak wsuwa słoninę. Wchodziłem do ukrycia... dzięcioła ani na lekarstwo. Nawet po dobrych kilku godzinach siedzenia. I to bez względu na to czy wchodziłem sam czy też ktoś mnie odprowadzał, by zamaskować moje pozostanie. Taki twardogłowy cwaniak.
Przez cały czas zaledwie kilka razy był łaskaw się pojawić i zapozować do zdjęcia. I to tak, że zanim zdążyłem ostrożnie obrócić obiektyw do pionowego kadru, machał skrzydłem w moją stronę i odlatywał z furkotem. W ciągu kilkudziesięciu godzin jakie spędziłem w ukryciu, widziałem go z bliska ze trzy razy i zrobiłem zaledwie kilka zdjęć.
Kiedyś odwiedzała mnie para dzięciołów średnich. Ale od kilku lat ich nie ma. W pobliskim lesie mieszka też, dzięcioł czarny. Ale zlekceważył moje starania całkowicie. Choć w marcu zaczął już zawzięcie głosować, w zasięgu obiektywu nie zobaczyłem nawet kawałka dzioba.
Jak blisko!!! Rewelacja Robert :)
OdpowiedzUsuńBliziutko... miałem go około dwóch metrów od siebie :)
OdpowiedzUsuń